„ Czar, którego myśl się schwyci,
Urok dziwu snem się przędzie;
Coś, co nigdzie – a co wszędzie
Coś co nigdy – a co zawsze,
Najsmutniejsze, najłaskawsze,
Znane, a nieodgadnione,
Posiadane a stracone,
Coś z żałoby i pociechy,
Coś przez łzy i półuśmiechy...”
L. Staff
„Gdzie są kwiaty z tamtych lat -
jasne kwiaty
Gdzie są kwiaty z tamtych lat -
czas zatarł ślad.
Gdzie są kwiaty z tamtych lat -
każda z dziewcząt wzięła kwiat,
kto wie czy było tak -
kto wie czy było tak ?
Gdzie dziewczęta z tamtych lat -
jak te kwiaty?
Gdzie dziewczęta z tamtych lat -
czas zatarł ślad.
Gdzie dziewczęta z tamtych lat -
za chłopcami poszły w świat,
kto wie czy było tak -
kto wie czy było tak?
Gdzie są chłopcy z tamtych lat -
dzielne chwaty?
Gdzie są chłopcy z tamtych lat -
czas zatarł ślad.
Gdzie są chłopcy z tamtych lat -
na nieznany poszli szlak,
kto wie czy było tak -
kto wie czy było tak? (...)”
Seeger – Hickerson, tłum. W. Sieradzka
Zupełnym przeciwieństwem, tego z czym zetknąłem się u „Wujka” w „Egzotycznej”, czy w „Empiku” są moje wspomnienia wizyty u Janusza „Dzikiego”. Do jego mieszkania, przy ulicy Żeromskiego zaprosiła mnie Basia „Kora” wcześniej uprzedzając o zwyczajach gospodarza. W tamtych czasach piękne, przedwojenne mieszkania, do których prowadziły dwa wejścia, to główne oficjalne i to dla służby, dzielono na kilka mniejszych lokali. Dostawało się administracyjny przydział do określonego pokoju owego mieszkania, korytarz zaś zazwyczaj wyłożony ciemną boazerią i spowity atmosferą niegdysiejszej świetności mieszczańskiego świata, a z którego wychodziło się do poszczególnych mieszkań oraz łazienka i kuchnia tworzyły rodzaj przestrzeni wspólnej dla wszystkich przydziałem do owych mieszkań obdarowanych. Jednym z nich był Janusz „Dziki”, który w takiej właśnie przestrzeni wspólnej, jakim była ogromna kuchnia z wielkim kuchennym trzonem, starymi dębowymi meblami i surowym, ciemnym stołem, podjął nas ziołową herbatką. „Dziki” był wegetarianinem, którego zainteresowania biegły w rejony duchowości oferowane przez religie i filozofię Dalekiego Wschodu, gdzie milczenie jest również formą dialogu. Oczywiście jeżeli się o tym wie i jeśli uczestnicy owego dialogu znajdują się na podobnym poziomie ezoterycznej wiedzy. Tyle zapamiętałem z naszego spotkania jesienią 1971 roku. Wspólna ziołowa herbatka i wspólne milczenie, które do dzisiaj niesie dla mnie więcej treści, niż niejedno spotkanie nafaszerowane tysiącem banalnych słów.
Podobną postacią ówczesnej Łodzi był Andrzej Kustosz, z którym niestety nie dane mi było nigdy się zetknąć. Jego pasje powiodły go w rejony wschodnich sztuk walki, gdzie też stał się ich autentycznym mistrzem.
Tak z perspektywy ponad czterdziestu lat widzę nasz hipisowski, łódzki światek. Światek zamknięty w miejscach, gdzie bywaliśmy, zamknięty w treści naszych spotkań, zawarty w ludziach i w tym co w spotkania nasze wnosili. Była w tym ponadczasowa radość młodości: nadzieja, że tuż za rogiem czeka cię przygoda...I przygód onych nie brakowało, a wszystkie one zdawały się twierdzić, że świat jest piękny i piękny być musi, a wszelkie stanu tego zaburzenia, to jedynie wyjątki potwierdzające regułę. Choćby to, że czasem trzeba było coś jeść, w coś się ubrać, gdzieś mieszkać. Większość z nas mieszkała z rodzicami i póki syn czy córka się uczyli - problem ten nie istniał. Inaczej bywało, gdy pacholę naukę przerywało, czy to z powodu bolesnego zderzenia głowy z wiedzą, czy może z lenistwa, czy z powodu, jak to niekiedy bywało relegowania z Technikum, czy Liceum. np. „za sabotaż polityczny, manifestujący się tym, że uczeń lekceważył sobie normy, obowiązujące w socjalistycznej szkole, w ten sposób, że na zajęcia przychodził ustawicznie zarośnięty, ubrany w dziwaczny strój, nie przypinał tarczy szkolnej, a zamiast tego miał na rękawie wyhaftowany, odwrócony znak PKS. Akademię rocznicową upamiętniającą setną rocznicę urodzin wodza rewolucji październikowej Włodzimierza Lenina nie dość że zlekceważył odmawiając deklamowania wiersza sławiącego czyny wodza światowego proletariatu, do której to roli był przez ostatnie miesiące przygotowywany ale nadto skłaniał innych do zbojkotowania wzmiankowanej wyżej uroczystości.”
Los zdarzył, że mnie i Hermesowi w role takich pacholąt danym było się wpisać. Zakończywszy karierę naukową na czwartej klasie Technikum Chemicznego, trzeba było podjąć pracę i to nie tylko dlatego, że pieniądze, jak to od wieków bywa są środkiem wymiany dóbr ale i również dlatego, że w ówczesnych realiach, ten kto nie pracował, bądź nie uczył się, mógł być skazany na kilkumiesięczny areszt połączony z robotami publicznymi.
Ojciec Hermesa, Pan Henryk, żołnierz II Armii WP dwukrotnie ranny pod Lenino i pod Warszawą, prywatnie człowiek mądry i dobry, zdołał załatwić Andrzejowi
posadę na Politechnice Łódzkiej. Odtąd, do następnej wiosny, odziany w biały kitel Hermes wydawał będzie studentom odczynniki chemiczne w pracowni analizy chemicznej.
Możliwości mojego ojca - jako, że czas wojny spędził, jako niewolnik w obozie w Eisenach produkując niemieckie samoloty, a nadto wyzwolony przez armie amerykańską, dwa lata zwlekał z powrotem do kraju - sięgały nieco niżej. Temu tedy zawdzięczać mogę, że to co milionom widzów i czytelników " Ziemi Obiecanej" dane było niejako z drugiej ręki wynieść z lektury bądź filmu, mnie zdarzyło się doświadczyć osobiście. Myślę o fabryce Karola Scheiblera, wydziale wykończalni, oddziale farbiarni i o robotniku tejże farbiarni, który na czas jakiś z nią się związał. Dzięki protekcji mojego taty dostałem stanowisko o jakim tylko mogłem marzyć. Pracę, nie jak pierwsza zmiana o piątej, zaczynałem o godzinie siódmej i kończyłem o piętnastej. w tym czasie do obowiązków moich należało zapewnić ciągłość dostawy pewnego żrącego i toksycznego substratu wykorzystywanego w procesie barwienia tkanin. siarczek jakiś tam dostarczany codziennie w 200 kg beczce, należało połupać, wrzucić na wiodący ku górze taśmociąg z którego spadał do ogromnego kotła, potem zalać to wodą, puścić parę technologiczną i całość doprowadzić do stanu wrzenia. Potem na przeciąg 5-6 godzin czas wolny, czas zwiedzania fabryki, oglądania maszyn, czas rozmów, czas migania się i tworzenia pozorów, że jestem w miejscu, gdzie się pracuje i że sam w zbożnym onym dziele uczestniczę. Przewodnikiem w moich fabrycznych wojażach był Hary, czyli ktoś o kim można powiedzieć, że był, ale tak jakby go nie było. Miał ponad siedemdziesiąt lat i jak sam mówił, pamiętał fabrykę, jeszcze z czasów cara Mikołaja II. Niewysoki z wydatnym brzuszkiem, kaszkietem na głowie i nieodłączną miotłą w ręce nieprzerwanie od 1912 roku omiatał oddział farbiarni. Nawet kiedy przeszedł na emeryturę , nikt nie czynił mu przeszkód, by robić mógł to, co od zawsze robił. Tak to Hary był - a tym, co czyniło, że Harego jakby nie było był dokument wystawiony przez uczonych fachowców, w którym, jak byk stało, że Hary jest, co prawda niegroźnym, ale przecież notorycznym idiotą i matołem. Tyle mówił dokument, który uchronił go zarówno przed wszelkimi redukcjami jak i awansami pasując do roli żywej maskotki oddziału farbiarni dawnej fabryki Karola Scheiblera. Sam Hary, człowiek niezwykle jowialny, mówił raczej niedużo, zagadnięty wszak, chętnie wdawał się w pogawędki. Dzięki takim to właśnie pogawędkom poznałem historię fabryki chadzając za Harym po rozległym terenie i wsłuchując się w barwne opowieści. Kiedy zaczął się między nami rodzaj wzajemnej sympatii i zaufania pomagał mi w trakcie dożylnej iniekcji morfiny. Kiedy spadała na mnie chwila, w której miałem przyjąć dawkę narkotyku, a nie potrafiłem jeszcze zrobić tego samemu prosiłem o pomoc Harego. Szliśmy do pomieszczenia z prysznicem i tam Hary oderwanym paskiem tępej drukarskiej podkładki ściskał mi przedramię. Kiedy żyły dostatecznie nabrzmiały wprowadzałem igłę, Hary zwalniał ucisk i euforyczny płyn mógł popłynąć w głąb mojego organizmu. Mój poczciwy dobry Hary nigdy o nic nie pytał, ale zdaje się, że dobrze rzecz całą rozumiał, gdyż pewnego razu wypowiedział słowa, które niejeden chętnie by swemu autorstwu przypisał: "pamiętaj Jędruś, - bo po mojemu to te zastrzyki to nic dobrego, - pamiętaj, że Pan Bóg jest od tego co niemożliwe a ludzie od tego co możliwe i zanim go o coś poprosisz, spróbuj najpierw zrobić to samemu".
I spróbowałem. Nałóg, choć tak dotąd go nie nazywałem, poza euforycznymi doznaniami zaczął przynosić to czego nikt się nie spodziewa i w co nikt nie chce uwierzyć - konieczność.
Konieczność przyjmowania coraz większych i coraz częstszych dawek środka narkotycznego.
Już nie wystarczają dawki przyjmowane zwyczajowo gdzieś w zakamarkach pasażu
Schillera czy kibelku "Egzotycznej" raz na dwa, raz na trzy dni. Niepostrzeżenie zaczynam robić to codziennie, a pod koniec września i to przestaje wystarczać zmuszając mnie do korzystania z pomocy Harego.
Kiedy na początku września 1971 roku wróciłem do pracy, po trzymiesięcznym okresie bezpłatnego urlopu, wyznaczono mi termin okresowego badania lekarskiego. Wtedy to właśnie uwagę lekarki zwróciły ślady nakłuć na przedramieniu. Wyłgałem się jakąś zmyśloną historią o przypadkowych zadrapaniach, ale wysłuchać musiałem dłuższej tyrady o narkomanii i jej skutkach. Lekarka na nic nie nalegała i wręczając mi skierowanie do lekarza psychiatry powiedziała: jeżeli się pomyliłam proszę po prostu wyrzucić to do śmieci.
Nie pomyliła się a ja nie wyrzuciłem skierowania do kosza. Któregoś dnia, kiedy rano czułem się rozbity, bolały mnie kości a myśl biegła w jedną tylko stronę postanowiłem sprawdzić samego siebie i to gdzie się znalazłem.
W ówczesnych realiach wizyta w poradni psychiatrycznej nie była zwyczajną wizytą u zwyczajnego lekarza. To była wyprawa wymagająca przełamania pewnych uprzedzeń i utartych wyobrażeń. Miałem jednak szczęście gdy na początku października 1971 roku nieśmiało podszedłem do okienka rejestracji w Poradni Zdrowia Psychicznego Łódź - Górna. Tego dnia przyjmował pacjentów doktor Jerzy Straus i do niego to właśnie zaprowadziła mnie pielęgniarka. Doktor poprosił bym wszedł, przeczytał skierowanie i nie czekając na nic przysunął krzesło w moją stronę, objął moje dłonie i powiedział: synu jesteś o krok od nieszczęścia i choć niczego, z tego co ci powiem nie weźmiesz do siebie, posłuchaj mnie i połóż się na kilka miesięcy w szpitalu. Potem wyciągnął podręcznik z zakresu psychiatrii i czytał mi fragmenty z prof. Bilikiewicza.
Ujął mnie emanująca z niego ojcowską czułością i niezwykłym zaangażowaniem. Po mniej więcej godzinie bogatszy w kilka znaków zapytania i wątpliwości, które dr Jerzy Straus we mnie zasiał wychodziłem z przychodni ze skierowaniem na leczenie w Szpitalu dla Nerwowo i Psychicznie Chorych im. dr. J. Babińskiego w Kochanówce k. Łodzi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz