sobota, 16 sierpnia 2014

7.



„ Czar, którego myśl się schwyci,
Urok dziwu snem się przędzie;
Coś, co nigdzie – a co wszędzie
Coś co nigdy – a co zawsze,
Najsmutniejsze, najłaskawsze,
Znane, a nieodgadnione,
Posiadane a stracone,
Coś z żałoby i pociechy,
Coś przez łzy i półuśmiechy...”

L. Staff



Gdzie są kwiaty z tamtych lat -
jasne kwiaty
Gdzie są kwiaty z tamtych lat -
czas zatarł ślad.
Gdzie są kwiaty z tamtych lat -
każda z dziewcząt wzięła kwiat,
kto wie czy było tak -
kto wie czy było tak ?


Gdzie dziewczęta z tamtych lat -
jak te kwiaty?
Gdzie dziewczęta z tamtych lat -
czas zatarł ślad.
Gdzie dziewczęta z tamtych lat -
za chłopcami poszły w świat,
kto wie czy było tak -
kto wie czy było tak?


Gdzie są chłopcy z tamtych lat -
dzielne chwaty?
Gdzie są chłopcy z tamtych lat -
czas zatarł ślad. 
Gdzie są chłopcy z tamtych lat -
na nieznany poszli szlak,
kto wie czy było tak -
kto wie czy było tak? (...)”

Seeger – Hickerson, tłum. W. Sieradzka


Zupełnym przeciwieństwem, tego z czym zetknąłem się u „Wujka” w „Egzotycznej”, czy w „Empiku” są moje wspomnienia wizyty u Janusza „Dzikiego”. Do jego mieszkania, przy ulicy Żeromskiego zaprosiła mnie Basia „Kora” wcześniej uprzedzając o zwyczajach gospodarza. W tamtych czasach piękne, przedwojenne mieszkania, do których prowadziły dwa wejścia, to główne oficjalne i to dla służby, dzielono na kilka mniejszych lokali. Dostawało się administracyjny przydział do określonego pokoju owego mieszkania, korytarz zaś zazwyczaj wyłożony ciemną boazerią i spowity atmosferą niegdysiejszej świetności mieszczańskiego świata, a z którego wychodziło się do poszczególnych mieszkań oraz łazienka i kuchnia tworzyły rodzaj przestrzeni wspólnej dla wszystkich przydziałem do owych mieszkań obdarowanych. Jednym z nich był Janusz „Dziki”, który w takiej właśnie przestrzeni wspólnej, jakim była ogromna kuchnia z wielkim kuchennym trzonem, starymi dębowymi meblami i surowym, ciemnym stołem, podjął nas ziołową herbatką. „Dziki” był wegetarianinem, którego zainteresowania biegły w rejony duchowości oferowane przez religie i filozofię Dalekiego Wschodu, gdzie milczenie jest również formą dialogu. Oczywiście jeżeli się o tym wie i jeśli uczestnicy owego dialogu znajdują się na podobnym poziomie ezoterycznej wiedzy. Tyle zapamiętałem z naszego spotkania jesienią 1971 roku. Wspólna ziołowa herbatka i wspólne milczenie, które do dzisiaj niesie dla mnie więcej treści, niż niejedno spotkanie nafaszerowane tysiącem banalnych słów.
Podobną postacią ówczesnej Łodzi był Andrzej Kustosz, z którym niestety nie dane mi było nigdy się zetknąć. Jego pasje powiodły go w rejony wschodnich sztuk walki, gdzie też stał się ich autentycznym mistrzem.
Tak z perspektywy ponad czterdziestu lat widzę nasz hipisowski, łódzki światek. Światek zamknięty w miejscach, gdzie bywaliśmy, zamknięty w treści naszych spotkań, zawarty w ludziach i w tym co w spotkania nasze wnosili. Była w tym ponadczasowa radość młodości: nadzieja, że tuż za rogiem czeka cię przygoda...I przygód onych nie brakowało, a wszystkie one zdawały się twierdzić, że świat jest piękny i piękny być musi, a wszelkie stanu tego zaburzenia, to jedynie wyjątki potwierdzające regułę. Choćby to, że czasem trzeba było coś jeść, w coś się ubrać, gdzieś mieszkać. Większość z nas mieszkała z rodzicami i póki syn czy córka się uczyli - problem ten nie istniał. Inaczej bywało, gdy pacholę naukę przerywało, czy to z powodu bolesnego zderzenia głowy z wiedzą, czy może z lenistwa, czy z powodu, jak to niekiedy bywało relegowania z Technikum, czy Liceum. np. „za sabotaż polityczny, manifestujący się tym, że uczeń lekceważył sobie normy, obowiązujące w socjalistycznej szkole, w ten sposób, że na zajęcia przychodził ustawicznie zarośnięty, ubrany w dziwaczny strój, nie przypinał tarczy szkolnej, a zamiast tego miał na rękawie wyhaftowany, odwrócony znak PKS. Akademię rocznicową upamiętniającą setną rocznicę urodzin wodza rewolucji październikowej Włodzimierza Lenina nie dość że zlekceważył odmawiając deklamowania wiersza sławiącego czyny wodza światowego proletariatu, do której to roli był przez ostatnie miesiące przygotowywany ale nadto skłaniał innych do zbojkotowania wzmiankowanej wyżej uroczystości.”
Los zdarzył, że mnie i Hermesowi w role takich pacholąt danym było się wpisać. Zakończywszy karierę naukową na czwartej klasie Technikum Chemicznego, trzeba było podjąć pracę i to nie tylko dlatego, że pieniądze, jak to od wieków bywa są środkiem wymiany dóbr ale i również dlatego, że w ówczesnych realiach, ten kto nie pracował, bądź nie uczył się, mógł być skazany na kilkumiesięczny areszt połączony z robotami publicznymi.
Ojciec Hermesa, Pan Henryk, żołnierz II Armii WP dwukrotnie ranny pod Lenino i pod Warszawą, prywatnie człowiek mądry i dobry, zdołał załatwić Andrzejowi
posadę na Politechnice Łódzkiej. Odtąd, do następnej wiosny, odziany w biały kitel Hermes wydawał będzie studentom odczynniki chemiczne w pracowni analizy chemicznej.
Możliwości mojego ojca - jako, że czas wojny spędził, jako niewolnik w obozie w Eisenach produkując niemieckie samoloty, a nadto wyzwolony przez armie amerykańską, dwa lata zwlekał z powrotem do kraju - sięgały nieco niżej. Temu tedy zawdzięczać mogę, że to co milionom widzów i czytelników " Ziemi Obiecanej" dane było niejako z drugiej ręki wynieść z lektury bądź filmu, mnie zdarzyło się doświadczyć osobiście. Myślę o fabryce Karola Scheiblera, wydziale wykończalni, oddziale farbiarni i o robotniku tejże farbiarni, który na czas jakiś z nią się związał. Dzięki protekcji mojego taty dostałem stanowisko o jakim tylko mogłem marzyć. Pracę, nie jak pierwsza zmiana o piątej, zaczynałem o godzinie siódmej i kończyłem o piętnastej. w tym czasie do obowiązków moich należało zapewnić ciągłość dostawy pewnego żrącego i toksycznego substratu wykorzystywanego w procesie barwienia tkanin. siarczek jakiś tam dostarczany codziennie w 200 kg beczce, należało połupać, wrzucić na wiodący ku górze taśmociąg z którego spadał do ogromnego kotła, potem zalać to wodą, puścić parę technologiczną i całość doprowadzić do stanu wrzenia. Potem na przeciąg 5-6 godzin czas wolny, czas zwiedzania fabryki, oglądania maszyn, czas rozmów, czas migania się i tworzenia pozorów, że jestem w miejscu, gdzie się pracuje i że sam w zbożnym onym dziele uczestniczę. Przewodnikiem w moich fabrycznych wojażach był Hary, czyli ktoś o kim można powiedzieć, że był, ale tak jakby go nie było. Miał ponad siedemdziesiąt lat i jak sam mówił, pamiętał fabrykę, jeszcze z czasów cara Mikołaja II. Niewysoki z wydatnym brzuszkiem, kaszkietem na głowie i nieodłączną miotłą w ręce nieprzerwanie od 1912 roku omiatał oddział farbiarni. Nawet kiedy przeszedł na emeryturę , nikt nie czynił mu przeszkód, by robić mógł to, co od zawsze robił. Tak to Hary był - a tym, co czyniło, że Harego jakby nie było był dokument wystawiony przez uczonych fachowców, w którym, jak byk stało, że Hary jest, co prawda niegroźnym, ale przecież notorycznym idiotą i matołem. Tyle mówił dokument, który uchronił go zarówno przed wszelkimi redukcjami jak i awansami pasując do roli żywej maskotki oddziału farbiarni dawnej fabryki Karola Scheiblera. Sam Hary, człowiek niezwykle jowialny, mówił raczej niedużo, zagadnięty wszak, chętnie wdawał się w pogawędki. Dzięki takim to właśnie pogawędkom poznałem historię fabryki chadzając za Harym po rozległym terenie i wsłuchując się w barwne opowieści. Kiedy zaczął się między nami rodzaj wzajemnej sympatii i zaufania pomagał mi w trakcie dożylnej iniekcji morfiny. Kiedy spadała na mnie chwila, w której miałem przyjąć dawkę narkotyku, a nie potrafiłem jeszcze zrobić tego samemu prosiłem o pomoc Harego. Szliśmy do pomieszczenia z prysznicem i tam Hary oderwanym paskiem tępej drukarskiej podkładki ściskał mi przedramię. Kiedy żyły dostatecznie nabrzmiały wprowadzałem igłę, Hary zwalniał ucisk i euforyczny płyn mógł popłynąć w głąb mojego organizmu. Mój poczciwy dobry Hary nigdy o nic nie pytał, ale zdaje się, że dobrze rzecz całą rozumiał, gdyż pewnego razu wypowiedział słowa, które niejeden chętnie by swemu autorstwu przypisał: "pamiętaj Jędruś, - bo po mojemu to te zastrzyki to nic dobrego, - pamiętaj, że Pan Bóg jest od tego co niemożliwe a ludzie od tego co możliwe i zanim go o coś poprosisz, spróbuj najpierw zrobić to samemu".
I spróbowałem. Nałóg, choć tak dotąd go nie nazywałem, poza euforycznymi doznaniami zaczął przynosić to czego nikt się nie spodziewa i w co nikt nie chce uwierzyć - konieczność.
Konieczność przyjmowania coraz większych i coraz częstszych dawek środka narkotycznego.
Już nie wystarczają dawki przyjmowane zwyczajowo gdzieś w zakamarkach pasażu
Schillera czy kibelku "Egzotycznej" raz na dwa, raz na trzy dni. Niepostrzeżenie zaczynam robić to codziennie, a pod koniec września i to przestaje wystarczać zmuszając mnie do korzystania z pomocy Harego.
Kiedy na początku września 1971 roku wróciłem do pracy, po trzymiesięcznym okresie bezpłatnego urlopu, wyznaczono mi termin okresowego badania lekarskiego. Wtedy to właśnie uwagę lekarki zwróciły ślady nakłuć na przedramieniu. Wyłgałem się jakąś zmyśloną historią o przypadkowych zadrapaniach, ale wysłuchać musiałem dłuższej tyrady o narkomanii i jej skutkach. Lekarka na nic nie nalegała i wręczając mi skierowanie do lekarza psychiatry powiedziała: jeżeli się pomyliłam proszę po prostu wyrzucić to do śmieci.
Nie pomyliła się a ja nie wyrzuciłem skierowania do kosza. Któregoś dnia, kiedy rano czułem się rozbity, bolały mnie kości a myśl biegła w jedną tylko stronę postanowiłem sprawdzić samego siebie i to gdzie się znalazłem.
W ówczesnych realiach wizyta w poradni psychiatrycznej nie była zwyczajną wizytą u zwyczajnego lekarza. To była wyprawa wymagająca przełamania pewnych uprzedzeń i utartych wyobrażeń. Miałem jednak szczęście gdy na początku października 1971 roku nieśmiało podszedłem do okienka rejestracji w Poradni Zdrowia Psychicznego Łódź - Górna. Tego dnia przyjmował pacjentów doktor Jerzy Straus i do niego to właśnie zaprowadziła mnie pielęgniarka. Doktor poprosił bym wszedł, przeczytał skierowanie i nie czekając na nic przysunął krzesło w moją stronę, objął moje dłonie i powiedział: synu jesteś o krok od nieszczęścia i choć niczego, z tego co ci powiem nie weźmiesz do siebie, posłuchaj mnie i połóż się na kilka miesięcy w szpitalu. Potem wyciągnął podręcznik z zakresu psychiatrii i czytał mi fragmenty z prof. Bilikiewicza.
Ujął mnie emanująca z niego ojcowską czułością i niezwykłym zaangażowaniem. Po mniej więcej godzinie bogatszy w kilka znaków zapytania i wątpliwości, które dr Jerzy Straus we mnie zasiał wychodziłem z przychodni ze skierowaniem na leczenie w Szpitalu dla Nerwowo i Psychicznie Chorych im. dr. J. Babińskiego w Kochanówce k. Łodzi.

6.

Łódź w latach 70 -tych to była ulica Piotrkowska i cała reszta przyległości. Piotrkowska była sensem miasta, gdzie mieściło się wszystko co ważne. Przynajmniej dla tych, którzy, bądź to związali się z ruchem hippie, bądź w mniej lub bardziej aktywny sposób z ruchem tym sympatyzowali.



Idąc od południa, po lewej stronie, istniał był sobie bar pod nazwą "Kogucik".

Z jego to właśnie ogródka, w którym siedziałem na pierwszej randce z Jolą wybiegłem by wynosić przedmioty z płonącej świątyni 19 maja 1971 roku, daremnie zresztą, gdyż walący się sufit uniemożliwił mnie i Zbyszkowi spełnienie szczytnego zamiaru.

pożar Łódzkiej Katedry 1971 r.

Wspominam ten bar z dwóch powodów: po pierwsze dlatego, że do serwowanego tutaj piwa tylko przy pierwszym kuflu wymagano zakupu serowego koreczka, co było chlubnym wyjątkiem w Łódzkiej gastronomii, po wtóre zaś dlatego, że właśnie dzień, w którym pożar zniszczył Łódzką Katedrę, był dniem, który zapoczątkował mój czas bycia z Jolą.

Idąc dalej w kierunku północnym, tuż za Katedrą stał najstarszy budynek Łodzi. Niepozorny domek z dwupiętrowym dachem, w którym to rozpoczął podbój miasta niejaki pan Scheibler. W latach powojennych mieściła się w nim księgarnia gdzie czasem wpadało się by zazwyczaj popatrzeć ale i niekiedy cokolwiek kupić. To tutaj właściwie nastąpiło moje mało owocne zderzenie z Herbertem Marcuse'm.


Idąc dalej na odcinku pomiędzy ulicami Boczna i Wigury mieściła się Komenda Dzielnicowa Milicji Obywatelskiej Łódź Śródmieście i choć na razie nie wadziliśmy sobie wzajem, to nie od rzeczy będzie wspomnieć o pewnej specjalności tejże smutnej instytucji. Otóż w przylegającej do frontowego budynku oficynie, na ostatnim piętrze, na które dostawało się jakimiś dziwnymi, stromymi schodami mieścił się ponury pokój, w którym zawodowym obowiązkom oddawał się kilku młodych osiłków. A obowiązki te polegały na tym, aby wiedzieć jak najwięcej o tym, co też ci hipisi robią i cóż robić zamierzają.  W tym miejscu powie ktoś: cóż w tym specjalnego, przecież w każdym mieście,  małym  czy większym instytucje takowe istniały? Śpieszę tedy z wyjaśnieniem: specjalność panów z owego ponurego pokoju tym się manifestowała, że każdy z nich cierpiał na swoisty jadłowstręt. Połowa z nich atakami białej gorączki, furii, wściekłości i toczeniem piany z ust reagowała na słowo "rosół" - kiedy druga połowa obsady owego pomieszczenia podobnych ataków doznawała na słowo: "pomidorowa".

Jeżeli tedy padło na ciebie i to ty musiałeś wspinać się po stromych schodach oficyny KDMO Łódź - Śródmieście, to pierwszą rzeczą, jaką po posadzeniu cię na drewnianym, chwiejnym taborecie było sakramentalne pytanie -  co wolisz: rosół czy pomidorową? Nieświadom dziwnej dolegliwości funkcjonariusz z owego pokoju odpowiedziałeś z głupia frant: rosół?! I sam sobie byłeś winien, że ci cierpiący na wstręt do rosołu wybijali ci spod tyłka stołek, a kiedy już bezbronny (o jakiej zresztą obronie tutaj mówić) leżałeś na deskach, dostawałeś kilka kopów. Wtedy zazwyczaj rodziła się refleksja: a może by tak "pomidorowa". I nieświadom niczego próbowałeś łagodzić sytuację po,..pomidorowa...Nic błędniejszego, od tych co nie lubili pomidorowej inkasowałeś swoja dolę i sponiewierany i obolały kombinowałeś dalej:

- panowie, ja żartowałem bo tak naprawdę to ja jedynie krupniczki, czasem jakaś ryżóweczka...

I to był twój koniec. Dla nich ten, który śmiał wspomnieć o czymś innym niż rosół lub pomidorowa stał się jedynie przedmiotem do bicia, do drwin i szyderstw, Lali cię więc nie po to wszak by zatłuc, ale bardziej po to aby uczynić bardziej spolegliwym i do współpracy skorym. Będąc konsekwentnymi, powinni ci smutni panowie zyskać możliwość spotykania się po latach, np. na portalu - "Nasza Komenda" i tutaj toczyć spory o wyższości rosołu nad zupą pomidorową.

Aż korci mnie, aby z imienia i nazwiska wywołać ich do tablicy. Ale niech tam, to oni w końcu muszą z tym żyć i czasami choćby przy goleniu, spojrzeć sobie w oczy...







Wracajmy wszak do naszej wędrówki ulicą Piotrkowską,której poza jedną, nie przecina żadna ulica nosząca tę samą nazwę i już jesteśmy przy pasażu im. Leona Schillera.


pasaż Shillerapasaż Shillera

Nie wiem z czego to wynika, ale w Łodzi zwykło się wymieniając nazwy ulic, pomijać imię lub nazwisko patrona, co z pewnością drażni nieco rodowitych Krakowian. Pasaż Leona Schillera to szeroka aleja łącząca ulicę Piotrkowską z ulicą Henryka Sienkiewicza, to miejsce spacerów z ławeczkami i klombami, gdzie łódzcy hipisi na początku lat siedemdziesiątych regularnie się spotykali. Tutaj poznałem "Dodka" i jego ówczesną dziewczynę - Anię Kamińską "Mirę", Anie Salę - "Vegę", z którą za czas jakiś zamieszkamy w Komunie w Zawiści. Pojawiają się tutaj ludzie z okolicznych miejscowości - "Mnich" ze Rzgowa i "Bobas" z "Vikingiem" z Pabianic. W pasażu poznają braci "Danka" i "Benka", których nadopiekuńczy ojciec ustawicznie depcze nam po piętach.
W pasażu Schillera pojawiają się ludzie, z którymi bądź to otrzemy się zaledwie ramionami, bądź też wzajem pisać będziemy osobami swymi, swoje i cudze biografie. Pamiętam "Piera" - dużo od nas starszego wagabundę i Adasia "Canabisa", Henia zwanego "Chrystusem" i Pawła "Kopernika". Tutaj poznaję Romka Muzala - "Romanina" pełnego ciepła i serdeczności człowieka, który jako pierwszy z nas, swój "drugi brzeg tęczy" znalazł na bruku podwórka jednej z łódzkich kamienic. Spadając nań z wysokości kilku pięter i nie z własnej woli lotu owego dokonując.
Pasaż funkcjonował w zgodzie i harmonii z rytmem pór roku i pogodą, które wzajem to zapraszały nas na przyjazne ławeczki, bądź też wyganiały do sąsiedniej zeń komórki "Egzotyczna". Była ona jakby zadaszonym i ogrzewanym przedłużeniem pasażu. Tutaj albo w okolicznych rejonach, podobnego kolorytu i klimatu podobnego, ścieżki moje krzyżowały się lub pod innym się kątem przecinały  ze ścieżkami Stasia "Blondynka", Bogusia z nad "Egzotycznej", Iwony Ciapulskiej i Czarka Plewińskiego; Ireny z Chojen, pięknej blondynki ,bardziej znanej jako Irena Łazarzowa ( od Łazarza z Poznania) Jarka "Rasputina", "Bidy", "Asika", "Jamnika", "Dzidziego","Araba" i wielu wielu innych związanych z ruchem hipisów w Łodzi.
Zostawmy na razie pasaż i jego bywalców, zostawmy "Egzotyczną", której nazwa, pachnie mi po dziś dzień kawą i tytoniowym dymem, podobnie jak słowo "Delikatesy" pachnieć będzie zawsze pomarańczami i mieloną kawą i jak Antoniemu Słonimskiemu słowo "Pachnieć" zawsze pachnieć będzie. Zostawmy,by przejść jeszcze kawałek ulicą Piotrkowską i na rogu Traugutta przystanąć chwilę przed "Grandką".

Piotkowska róg Traugutta 1971 r.

W niej to - jak sam mi opowiadał - dla Maćka Oberbeka kończył się sen o szpadzie, sen o wielkiej karierze wybitnego pianisty, sen o cylindrach, frakach, La Scalach, sen o kobietach, pieniądzach, sen o śnie, który nie zechciał się przyśnić...Zabrała go wódka i glimid, zostawiając w zamian pospolitość akompaniowania sympatycznym niewątpliwie paniom i panom, wcinającym pączki w najdroższej z łódzkich kawiarni.

Idźmy wszakże dalej śladami hipisowskiej Łodzi początku lat siedemdziesiątych. Opodal "Grand Hotelu" skręciwszy w ulicę Traugutta, dochodzimy do budynku, w którym mieszkał Rysiek Matwiej. Była to dość typowa łódzka kamienica dająca schronienie mocno nietypowemu lokatorowi. Matwiej - bo tak popularnie go zwano - uczynił ze swojego pokoju coś, co każdego nowo wchodzącego nieodmiennie zdumiewało; w całym pomieszczeniu bowiem, na obdartych z tynku ścianach,z których wydobyto fakturę ceglanego muru - wisiały obrazy namalowane przez Ryśka. Jakieś senne fantasmagorie bawiącego się barwą malarza, jakieś surrealistyczne impresje artysty, który kolorem próbował opowiedzieć o swoim świecie. I jakby tego mu było mało, to i sam nosił się na sposób będącym ciągiem dalszym jego malarskich poszukiwań: długie blond włosy, podkoszulka (nie istniały jeszcze T-shirty) w kolorach tęczy i robione na drutach spodnie z dwukolorowymi nogawkami.Takiego widzę go w mych wspomnieniach: najbarwniejszą postać szarej Łodzi, wiele lat jeszcze przemierzającej rejony ulicy Piotrkowskiej, ze skrzypcami pod pachą i fletem w torbie. Wiele mogą jeszcze na jego temat napisać niegdysiejsi bywalcy niegdysiejszych knajp, knajpek i lokali, gdzie Matwiej grywał i gdzie pamięć po nim żyje do dnia dzisiejszego.

zdjęcie:"Grupa w Składzie" - pierwszy od lewej Ryszard Matwiej

Od budynku, gdzie nieco zabawiliśmy jest tylko kilka kroków dzieliło nas od KMPiK , gdzie, jak zdaje się w każdym mieście wojewódzkim, hipisi polscy czy to w Łodzi, we Wrocławiu czy Warszawie zaczynali swoją przygodę z "ruchem". Zazwyczaj prędzej niż później wypraszano nas z owego przybytku socjalistycznej kultury. Nasz łódzki "empik" zamknął przed nami swoje przyjazne podwoje na przełomie 1971  i 1972 roku, zostawiając nas niebogi na pastwę kawiarenek, ławek w parku, krańcówek tramwajowych, czy innych miejsc, gdzie mogliśmy się spotykać. Jednym z nich było mieszkanie "Wujka" usytuowane w okolicy ulic Nawrot i Nowej. Świadomie nie użyłem słowa komuna, gdyż odczuwam wewnętrzny dysonans, kiedy porównuję to co, działo się w  mieszkaniu "Wujka", a tym co pamięć mi podsuwa jako charakterystyczne dla miejsc za takowe uchodzące. Przede wszystkim "Podkowa Leśna", czy "Zawiść" to były komuny usytuowane gdzieś na uboczu, z dala od miast, gdzie swoista izolacja wymuszała od zamieszkujących je, określonych zachowań. W mieszkaniu "Wujka" bywało inaczej. Nie trzeba było w nim mieszkać a wystarczyło bywać. Kiedy padało, było zimno, kiedy wagary oddalały problem klasówki, kiedy chciałeś się z kimś spotkać, kiedy byłeś już po pracy, kiedy miałeś już dziewczynę, a nie miałeś wolnej chaty, kiedy w końcu chciałeś "przygrzać", "przyćpać", czy "przywalić" - szedłeś do "Wujka". Gospodarzył on na dużym trzypokojowym mieszkaniu, będącym częścią starej przedwojennej willi, z dyskretnym wejściem z kamiennymi schodkami, po których wchodziło się z cichego zaułka. Sam gospodarz starszy od nas o kilkanaście lat, był już człowiekiem żonatym, pracującym, miał kilkuletniego synka Tomka i krąg jego zainteresowań, poszukiwań, aspiracji, czy marzeń w żaden sposób nie obejmował swym zasięgiem tego co my do świata jego wnosiliśmy. Poza jednym może - narkotykami. Trudno znaleźć w człowieku taki moment, taką chwilę, którą można nazwać graniczną. Graniczną to znaczy coś rozdzielającą, rozdwajającą, czyniącą, że po jednej stronie jest jedno, a po drugiej zaś, już coś zgoła innego. "Wujek" był w takim właśnie momencie: pił - bo sądził - że tego chce, bo alkohol mu smakował, bo było im razem ze sobą dobrze . Teraz wchodził na etap picia - "bo muszę" i moment ten zbiegł się z odkryciem opiatów. One to: morfina, makiwara a za czas jakiś polska heroina i ludzie, którzy w świecie jego się pojawili, uwolnili go od alkoholu,w zamian dając coś, czego konsekwencji nikt z nas nie był w stanie przewidzieć, ale co wówczas dawało poczucie szczęścia i absolutnej wolności...  

> 16.09.2013

5.

Wspomnienia Hipisa cz. V

2013-02-16




Z podwiniętymi ogonami opuszczaliśmy Częstochowę i w nastroju psiaka, który wypadł z sań. Nie trwało to jednak długo, gdyż nazajutrz byliśmy już w Sopocie, korzystając z uprzejmości Polskich Kolei Państwowych. Istniała niepisana umowa, na mocy, której rewizorkolejowy na widok podobnych nam obywateli, rezygnował z absurdalnego pytania o ważny bilet, a zwyczajnie, często z uśmiechem na ustach wyciągał, przepasany niedostępną gumką bloczek mandatowy i chemicznym ołówkiem wypisywał dane swej ofiary. Nie ma się czym chwalić ale ja tych mandatów uzbierałem kilkanaście.
Podjęliśmy z Hermesem wyprawę do Sopotu w zupełnie konkretnym celu. „Monitor”, czy może „Geminus” twierdzili, że w Sopocie „ferma” jest dostępna bez recepty, a Morfina też bez większych problemów sprzedawana jest w  aptekach. Jakkolwiek jeszcze, żaden z nas nie był jeszcze uzależniony, to jednak doświadczenie nasze ze środkami, trwające od ponad roku, czyniły, że w kategorii potrzeb stawały się owe środki dobrem coraz bardziej pożądanym.
W tamtych czasach istniały dwa sposoby zdobywania narkotyków:
Albo kupowałeś je na czarnym rynku, co było raczej trudne, bowiem rynek taki praktycznie nie istniał, sporadycznie tylko do transakcji takich dochodziło (pierwszy mój zakup to 10 ampułek morfiny za 0,02 g. za 200 zł.) albo sposób drugi polegający na fałszowaniu recept. Samego zaś fałszowania istniało kilka sposobów. Od najprostszych polegających na wywabieniu oryginalnego wpisu i w jego miejsce umieszczeniu własnego, po profesjonalne techniki, kiedy to posiadając trzy pieczątki: odpłatność 30%, imienną pieczęć lekarza konkretnej przychodni oraz bloczek recept – produkowało dla własnych potrzeb żądany środek. Użyłem zwrotu „produkowałem” świadomie, bowiem w latach 1970-1972 posiadanie jako tako podrobionej recepty równało się faktycznie wejściu w posiadanie morfiny. Brałeś receptę, przygotowywałeś 3 zł. 75 gr. drobnymi i wchodziłeś do pierwszej lepszej z brzegu apteki i po chwili bez żadnych problemów wychodziłeś z 10 ampułkami środków. Potrzebna była tylko chęć, recepta i parę groszy w kieszeni. Skoro w takich realiach żyliśmy, jasne jest, że chcąc nie chcąc weszliśmy na naszą drogę do nikąd, kiedy to „chodząc za marnością, marnością się staliśmy”. Ale to dopiero się stanie; na razie jest słonecznie i błękitnie; wokół rozkwita tysiące kwiatów a my wierzymy, że życie to radość i wieczna beztroska. W procederze opisanego wyżej sposobu zdobywania „środków” istniał jeden słaby punkt, o który potknie się w końcu każdy prawie, kto próbował wcielać go w życie. Otóż wchodząc do apteki z receptą i drobnymi musiałeś mieć jeszcze dowód osobisty, z którego pani magister farmacji zanim skierowała cię do osobnego okienka z napisem „kasa” – spisywała komu narkotyk jest sprzedawany. Początkowo posługiwaliśmy się własnym, później w miarę zdobywania doświadczenia i nadchodzących refleksji – „gubiło” się własny dowód osobisty, „gubiło” oczywiście na potrzeby Milicji Obywatelskiej, wyrabiało nowy dowód, a na ten rzekomo zgubiony dalej realizowało się recepty. Dotąd, dokąd nie trafiło się na dociekliwego farmaceutę. Trudno ocenić dlaczego ale przez blisko dwa lata tych dociekliwych jakby nie było, jakby nikomu do głowy nie przychodziło, że można recepty fałszować.
Oprócz opisanego przeze mnie sposobu falsyfikacji dokumentów publicznego zaufania jakimi recepty były, istniał jeszcze sposób, nazwę go bez przesady – artystycznym. Otóż sposób ten polegał na tym, że oryginalne pieczęci umieszczone na jakimś dokumencie, kopiowało się na blankiet recepty w ten sposób, że posługując się specjalną lupą, twardym rysikiem i kalką ołówkową odwzorowywało się pieczęcie na umieszczoną pod spodem receptę. Sposób ten jednak dostępny był tylko dla osób uzdolnionych plastycznie, jednym z takich był „Hermes”, którego w tajniki rzemiosła wprowadził, przyszły jego szwagier – Jarek „Rasputin”. Hermes okazał się uczniem na tyle zdolnym, że produkowane przez nas recepty nie wzbudzały jakichkolwiek podejrzeń, czy wątpliwości. Nikomu z nas nie przychodziła do głowy wówczas myśl, że z faktu, iż wykupujemy zwyczajowo receptę opiewającą na 10 amp. Morphini hydrochlorici 0,02 g, za kwotę 3 zł 75 gr, co stanowiło 30% z 12,50 zł – Ktoś, kiedyś wymierzy dla nas art. 199 K.K. Artykuł groźny, mówiący o przestępstwie gospodarczym przeciwko własności publicznej (czyt. komunistycznej). Przewidujący karę do 10 lat pozbawienia wolności. Ale to dopiero się stanie, za czas jakiś.

Na razie jest sierpień roku 1971, jest Sopot Kamienny Potok, Sopot Wyścigi, Sopot Monte Casino i my z głowami w chmurach z radością budzący się do przeżycia kolejnego dnia, naszej niedomyślanej młodości. Budzący się zwyczajowo na taniutkim campingu (dzisiaj na jego miejscu postawiono Aqua Park) w Kamiennym Potoku, który posiadał kilka nieocenionych zalet. Po pierwsze był tani, po drugie obsługa nie była nazbyt dociekliwa, co pozwalało unikać zbyt częstego sięgania do zazwyczaj pustawych kieszeni, po trzecie camping  sąsiadował z istniejącym do dzisiaj campingiem wyższej klasy zaopatrzonym w normalne ubikacje i ciepłą wodę (nie muszę chyba pisać, co z tego wynikało) i po czwarte wreszcie nasze ukochane pole namiotowe bezpośrednio sąsiadowało z gwałtownym obniżeniem prowadzącym wprost do morza. Podczas zdarzających się nocnych nalotów milicji łatwo było wymknąć się w niedostępną dla nich strefę nadmorskiej stromizny, jarów, wykrotów i zbyr. Choć każdy dzień wyglądał inaczej to były elementy stałe: rano wędrówka po jakieś bułki, jakiś nieśmiertelny paprykarz szczeciński czy innego wędzonego dorsza (jedzta dorsze bo g…… gorsze – mawiano), później plaża, morze, po południu zaś gwóźdź każdego dnia czyli wędrówka na „Monciak” – główną promenadę Sopotu.


Monciak czyli Aleja Monte Cassino - lata 70-te

Idąc mroczną, zacienioną ogromnymi bukami aleją Sępią przysiadaliśmy na stojących wzdłuż niej ławeczkach i następowało to, co stanowiły preludium każdego popołudnia – Andrzej „Hermes”  z przepastnej torby z wyhaftowaną żółtą pacyfką wyciągał szklaną strzykawkę i dwie ampułki morfiny, ja – wyciągałem wbitą w kieszeń przedwojennego munduru igłę i wzajemnie dokonywaliśmy na sobie iniekcji. Już wtedy dożylnie, już z pełnym kopem. Nie mówię o trwającym wówczas kilkanaście godzin błogostanie i euforycznych myśli łagodnym przepływie, ale o zewnętrznych znamionach, po których podobnych sobie rozpoznawaliśmy i rozpoznawani byliśmy. Po jakimś czasie po przeżyciu „kopa” biegło się nieomal do stojących co i rusz saturatorów.

Gdyby zabrano mnie kiedyś do wehikułu czasu i kazano na podstawie pojawiających się przedmiotów przez ludzi użytkowanych wskazać epokę – bary mleczne i saturatory właśnie, nieomylnie wskazywały na epokę PRL-u.
Biegliśmy tedy do owych saturatorów, mobilnych punktów dystrybucji wody sodowej i raczyliśmy się po 30 gr. szklanka, napojem, którego organizm owładnięty płynącą żyłami morfiną pozornie potrzebował. Pozornie, gdyż po jakimś, niedługim zazwyczaj czasie następowały torsje i gwałtowne wydalanie płynu. Potem znów saturator, czasem nawet woda z czerwonym za złotówkę, czy żółtym za złote dwadzieścia sokiem i na powrót torsje. Nie było to 
wszak czymś nieprzyjemnym, wręcz przeciwnie papierosy i woda sodowa na tym etapie narkotycznej  wędrówki, wzajem się uzupełniały i stanowiły dla nas nierozdzielną całość.

Tak jak i rozmowy o wszystkim i o niczym, które toczyliśmy przysiadając na kamiennych płytach alei Monte Cassino obok ustawionego buta, który po pewnym czasie – zapełniał się jakimiś, najczęściej brzęczącymi datkami. To była ostateczność, która najczęściej pod koniec lata bywało, wkraczała w nasze życie. Tak zresztą, jak i posiłki na sępa. Ten kto bywał w tych latach w Sopocie, pamięta zapewne bar szybkiej obsługi, który usytuowany był około stu metrów od wejścia na teren molo. Zwał się ów bar „Meduza” i poza piwem serwowanym na zewnątrz, oferował całkiem przyzwoite jedzenie. Bywały różne sposoby sępienia: od najprostszych, kiedy to siadałeś na wprost, ucinającego dymiącą botwinkę i zerkającego na stojącą obok kaszę gryczaną z cynaderkami obywatela, robiłeś smutną minę skrzywdzonego przez życie, a przy tym głodnego oberwańca – czekałeś na rozwój wydarzeń. Zazwyczaj przynosiło to zamierzony efekt i cynaderki stawały się twoją własnością. Bywało  jednak, że los postawił na twojej drodze – przy jednym stoliku nieczułego gbura. Wtedy Andrzej, bo on to właśnie, jako człowiek wszechstronnie uzdolniony demonstrował swoje talenty aktorskie. Bez mrugnięcia oka, z kamienną twarzą rzucał serię spojrzeń od talerza do oczu nieczułego gbura i na powrót. I tak przez przeciąg talerza gorącej botwinki. Mało, kto wytrzymywał. Jeżeli los wyjątkowo ci nie sprzyjał i twoje vis a vis było wyjątkowo bezczelnym i na domiar niezłym gburem istniało w repertuarze Hermesa rozwiązanie ostateczne. Rozpoczynał palcami spacer po stole – od siebie ku upragnionej kaszy z cynaderkami. Zrazu na sposób koci: delikatnie i skradającego, trzy-cztery razy w te i we wte, przy tym spojrzenia, okraszone znaczącymi chrząknięciami. Nie było na to silnych ale oczywiście jak to w życiu, los mógł z ciebie zakpić i danego dnia postawić przed tobą mało, że wyjątkowo bezczelnego, to jeszcze gbura, który ubzdurał sobie, że to on zjadał będzie kaszankę z grzankami. Nic z tych rzeczy i nie z Hermesem. Następowała faza ostateczna. Kocie skradanie kończyło się pośrodku talerza z pożądanym daniem, uchwyceniem kęsa posiłku, przeniesieniem do ust własnych i po chwili delektowania się, wyrażenie opinii: znowu nie dosolili…
Wierzcie lub nie wierzcie, ale nie było na Hermesa silnych. Nikt, kogo sobie upatrzył nie dotrzymywał mu pola. Trudno dziś dociec na ile pomocne w tym były jego talenty aktorskie, a na ile słuszna postawa i gdzieś tak lewitujące wokół jego postaci wrażenia, że jakby co, to i w mordę przyłożyć potrafi…
Nie jeden i nie jedna przyzwoity posiłek w sopockiej „Meduzie” Hermesowi zawdzięczali.
Ale dość z przyziemnością. Nadchodził wieczór i w kilkadziesiąt zazwyczaj osób przenosiliśmy się do Wyścigów, gdzie tuż obok torów kolejki, pod zadaszeniem z wielkiej plandeki królował Non-Stop. Kultowe miejsce gdzie przy dźwiękach żywej muzyki tańczyło się do północy. Gdzie poznawało się nowych ludzi, najchętniej płci przeciwnej, toczyło rozmowy, najczęściej o muzyce i które to muzyczne dysputy kończyły się nierzadko czułymi objęciami na ławeczkach sopockiego „monciaka”.


Wszystko jednak co dotyczy naszej doczesności ma swój koniec. Nawet to co najpiękniejsze ustąpić musi miejsca – nowemu. Tak też i piękne wakacje roku 1971 dobiegały z wolna do swego końca. Zrealizowawszy kilkanaście recept, bogatsi w parę nowych znajomości i wrażeń jakie zazwyczaj temu towarzyszą a również w środki, w tym deficytową już wówczas w Łodzi „fermę” opuszczaliśmy przyjazny nam Sopot. Kolejką miejską do Gdańska Głównego, później tramwajem na dawną E-16 – to była coroczna marszruta zwiastująca koniec letnich wojaży. Stawaliśmy na dzisiejszym trakcie św. Wojciecha i mając za plecami płynącą Radunie z ufnością unosiliśmy swe autostopowe książeczki w kierunku przejeżdżających samochodów. Łódź, szara ale przecież kochana stawała się naszym najbliższym celem.

31.01.2013r.

4.

2012-10-06

Skończyłem poprzedni odcinek nieoczekiwanym pojawieniem się milicji na klasztornym wzgórzu. Nie pamiętam, czy było to 15 sierpnia, wiem jedynie, że był to ostatni dzień zlotu. Kładliśmy się spać, było już ciemno, kiedy dotarł do naszych uszu złowieszczy okrzyk: - milicja!!! W kilkanaście minut zwinęliśmy namiot i dołączyliśmy do tworzącej się kolumny. Okazało się bowiem, że musimy natychmiast opuścić teren zlotu. Dlaczego? Na takie pytanie zazwyczaj w tamtych latach nie znano odpowiedzi. Nawet jeżeli ktoś odważył się je postawić.  Nie wiem, czy ktoś dziś potrafi odpowiedzieć na pytanie: ilu z nas znalazło schronienie na terenie klasztoru? Pamiętam, że w zwartej kolumnie wkroczyliśmy tam i ulokowani zostaliśmy w kaplicy Matki Boskiej Częstochowskiej. Ilu z uczestników zlotu znalazło nocleg u ojców Paulinów? – myślę, że kilkuset. Ilu zaś zostało na zewnątrz murów klasztornych, przed którymi zamknięto bramę – tego nie wiem. Podnoszenie przez niektórych uczestników tamtych wydarzeń zarzutu, że nie wszystkich na teren klasztoru wpuszczono – jest co najmniej nieodpowiedzialne. Trzeba pamiętać o ówczesnych realiach. Żyliśmy w państwie komunistycznym, państwie, gdzie milicja mogła wszystko – dlatego miast pretensji – należy ojcom Paulinom podziękować – za ten akt odwagi. Bo niewątpliwie aktem odwagi było udzielenie azylu części zgromadzonych hipisów. Dlaczego nie pozwolono wszystkim ewakuować się na teren Jasnogórskiego klasztoru? Nie wiem dlaczego. Może dlatego by nie przeciągać struny, być może na skutek nacisku na przeora, nagłego telefonu, etc…  Zapewne nigdy się tego nie dowiemy. Jeden fakt pozostaje bezsporny: dużej części uczestników zlotu udzielono realnej pomocy i o tym nie należy zapominać. Tak, jak nie należy zapominać o tym, że akcja milicji na tyle skutecznie spacyfikowała uczestników zlotu, że nazajutrz, po nocy spędzonej przed obliczem Jasnogórskiej Pani, chyłkiem opuszczaliśmy Częstochowę. Podobnie zresztą, jak i ci, którym nie pozwolono wejść do klasztoru. Jakiejś części, w miarę swoich możliwości pomocy udzielił Andrzej – „Belfegor”. Opuszczaliśmy Częstochowę wystraszeni brutalną akcją milicji, ale po niedługim czasie, w wielu z nas zaczęło narastać przeświadczenie, że, to co robimy jest słuszne. Skoro ta władza jawiąca się wszystkim, jako uosobienie zła wszelkiego, zła którego egzemplifikacją było rozstrzelanie w grudniu 1970 r. kilkudziesięciu mieszkańców Wybrzeża: bez powodu, bez sądu, bez zadania racji, skoro ta władza, fałszująca historię, spychająca na cywilizacyjny margines większość Polaków, skoro ta władza stara się nas hipisów zniszczyć – znaczy to, ze nasza postawa, nasz wybór jest dobry i słuszny. Nie chcę, broń Boże twierdzić, że miało to związek z jakąś formą świadomości postawy politycznej. Przynajmniej w klasycznym rozumieniu polityki, jako „rozumnej troski o dobro wspólne”. Nie, tego nie twierdzę, uważam jednak, że wrogie nastawienie władzy w pewien sposób, niechcący nobilitowało nasz ruch, przydawało mu aury kontestacji i nonkonformizmu. Za długie włosy i dziwaczny w tamtych czasach, kolorowy strój, u dobrego milicjanta mogłeś spodziewać się sarkazmu i drwiny, u złego zaś, przymusowego strzyżenia, nękania wielokrotnym „czterdziestuośmiogodzinami”, preparowania kryminalnych zarzutów. A bywało, że i niezawiśli sędziowie wlepiali kilkuletnie wyroki więzienia.
Wielki francuski filozof Henryk Zbytkower, bardziej znany , jako Henri Bergson (niewielu pewnie wie, iż „Szmulowizna” w Warszawie, to dawny majątek dziadka Bergsona – Szmula Zbytkowera pisał, że mózg nasz jest odciśnięciem się ducha w materii.
Parafrazując: duch tamtych czasów, duch zarówno Haight Ashbury, jak i duch siermiężnej Polski przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych XX wieku odcisnęły swój ślad w mózgach i świadomości części młodzieży.
Nasz własny hipisowski i polski „Titanic” wyruszył był właśnie w swój dziewiczy, jedyny i niepowrotny rejs…

3.

W mrocznym zakątku mojego ogrodu rośnie krzew jaśminu. A rośnie tak dziwnie, że zna tylko dwie strony świata. Północ i południe. Dzięki temu to właśnie jego kwitnienie się wydłuża. Kiedy opadną kwiaty z południowej strony, północna głosi jeszcze pełnię wiosny. Anomalia owa jak co roku przywołuje dawne lata i wiersz gdzieś tak powstały.

Łąk bukietem kwietnie umajona
Weszła wiosna w altankę mej duszy.
Zrazu cicho, niewinnie spłoniona
W krąg jaśminu płatkami sad prószy

Prószy ścieżki, na których przed laty
Oplątanych przez białe jaśminy,
Obłok marzeń nas łączył i kwiaty:
Srebrne gwiazdy we włosach dziewczyny.

Srebrne gwiazdy – pochodnie tych nocy,
Wciąż płoszące w wieczory i ranki,
którym miłość przydawała mocy –
Tak mrok rodzi sobótkowe wianki.

Czasem twarz Jej wywoła z ukrycia,
Woal włosów odsłoni na mgnienie
Tych, co brąz powołują do bycia
Oczu piwnych złocistym znamieniem.

Bywa, słów Jej kojące bajanie
W muszlę dłoni pochwyci twe skronie
I pewnością już szumi ci zdanie:
Co płonęło – to nigdy nie spłonie.
Łąk bukietem, kwietnie umajona
Przyszła wiosna – przyjaciel jedyny.
Jakby życiu na przekór: zdumiona –
Blaskiem oczu umarłej dziewczyny.

Ok. 1977 r.


zdjęcie: zlot Częstochowa 1971 r.

Ale to dopiero się stanie, wychynie z nadciągającej przyszłości, dopadnie wielu z nas. Na razie jest pełnia słonecznego lata roku 1971. Nucimy: ”Dom Wschodzącego Słońca” i „Drogę Tytoniową”; nie przyjmujemy do wiadomości, że Hendrix i Janis nic nowego już nie stworzą i upajamy się „Hey Joe” i „Little Girl Blue”. Na pielgrzymim polu pod Jasną Górą setki młodych ludzi sobą wzajem się radują. O czymś perorują, coś sobie wyjaśniają, spierają się o coś, a wszystko to na podłożu całkowitej tolerancji, przybiera postać bądź to „Raszakowego” towarzystwa wzajemnej adoracji, bądź też bardziej wysublimowana formę – „każdy obstawał przy swoim i innym obstawać pozwalał”.
Z relacji Andrzeja Belfegora wiem, choć sam tego nie pamiętam, że dysputa teologiczna pomiędzy grupą zakonników, a Januszem „Dzikim” przybiera zgoła parypatetycką formę. Przechadzając się w tłumie słuchaczy prowadzili żywą wymianę myśli, której poziom był pono niezwykły. Nikt nikogo nie obrażał, nie wyśmiewał jego poglądów, nie nastawał na jego wartości. Obstaje przy swoim a i tobie obstawać pozwala. Co najwyżej mogę zachęcić cię abyś poznał mój punkt widzenia. Taki był wydźwięk zarówno tej dysputy, jak i wszelkich rozmów, dysputek, szeptów czy wyznań jakie pielgrzymie pole pod Jasna Górą roku owego słynęło.
Nie ważne skąd przychodzisz, nie ważne dokąd pójdziesz – liczysz się ty ze swoją niepowtarzalnością. „Skądkolwiek przychodzisz - wejdź i bądź pozdrowiony” napisał kilka lat wcześniej Camus. I oto słowo stało się ciałem. Przybywamy na zlot i pozdrawiając, pozdrawiani i przyjmowani. Odrzuć przemoc, kochaj i rób co chcesz – ta karykatura agustaiańskiego oblige et quot vis fac – nie jedna i nie jednego uwiedzie. Make Love not War – i będzie ją robić. Myląc miłość z seksem. Ale tego nikt z nas wtedy nie wiedział…
„Aby dojść od siebie do siebie, od swojego ja pozornego do swej pełnej i autentycznej rzeczywistości trzeba przejść przez Boga pisał Maurice Blondel - Ale tego nikt z nas wtedy nie wiedział… Ani ci wierzący, ani ci jakby mniej i nie do końca, ani w końcu ci, którzy dziś o sobie mówią: ateiści. Bowiem nawet „ateista”, aby dojść od siebie do siebie musi przejść przez Boga. Choćby w desperackim akcie odmówienia Bogu w swoim „tu i teraz”, kiedy to odrzuca raczej swoje wyobrażenie niźli boga prawdziwego. Ignoti nulla cupido – o czym nie wiesz, tego nie zapragniesz…

zlot Częstochowa 1971 r.


Gdyby ktoś mnie zapytał na czym polegał fenomen zlotu, czym zlot hipisowski różnił się od powiedzmy obozu harcerskiego, powiedziałbym tak: zlot hipisowski to była spontaniczność, która nie wynaturzała się w anarchię i samowolę, ale właśnie kiełznała je w imię radowania się sobą. Radowanie się sobą to właśnie ów ukryty imperatyw , który czynił, że wartości tej podporządkowane są jednostkowe egoizmy. Radowanie się z obecności podobnie myślących, podobnie ubranych, podobnie za nic mających materialne wartości. Nic to, że zarzucono nam zachodni plagiat, nic to, że ośmieszano, nic to, że administracyjnie i prawnie nękano. My polscy hipisi początku lat siedemdziesiątych byliśmy tą grupą, do której aspirowało się. Często w sposób ukryty, ale przecież obecne to było w modzie, długości włosów, sposobie bycia. Obecne było w tekstach Bogdana Leobla i Zdzisława Chorążuka w utworach Blackoutów; Dżamblów i Szwagrów w prozie Teda i skacowanej poezji Wojaczka w życiowej postawie Czesława Niemena; wczesnej Rodowicz i późnym Nebeskim. Obecna była tam wszędzie , gdzie obecna być musiała.
Niechaj kto podpowie, czy było to w „Obcym”, czy w „Upadku” słynne z dawna „skądkolwiek przybywasz wejdź i bądź pozdrowiony – jako pierwsi pojawili się policjanci…” Tak pisał Albert Camus o Francji.
W Polsce było podobnie. Jak przewidział Camus, u nas też jako jedni z pierwszych ci smutni panowie ujawnili w końcu swą smutną obecność.
Cdn..
23.06.2012

2.

Zlot w Częstochowie 1971 r.

Łódź 04.06.2012
Kto zna „Mistrza i Małgorzatę”, (pozostałych serdecznie namawiam do tej obowiązkowej lektury, którą sam co 4-5 lat ponawiam) ten z pewnością pamięta scenę z Kliniki psychiatrycznej prof. Strawińskiego, kiedy to do izolatki, gdzie przebywał Iwan Bezdomny niepostrzeżenie wchodzi Mistrz. Iwan, który do tej pory uważał się za poetę, po wizycie Mistrza i po prezentacji historii Piłata z Pontu – przestroga i przysiędze pozostaje tej wierny – że nigdy więcej nie napisze żadnego wiersza.
Jakież szczęście miał „Hermes” – Andrzej Krakowski, że w ów czas, kiedy dwa zamieszczone wiersze pisał nie nawiedził go żaden Mistrz. Z pewnością nie napisałby niczego więcej; a tak po kilkunastu latach Jędruś stał się pełnoprawnym członkiem Związku Literatów Polskich. Dzięki talentowi, własnej pracy, a także i dlatego, że zaprzestał pisania kiedy świadomość jego, w odmiennych od normalnych stanach się znajdowała. Zamieszczone skany wierszy to dokumenty powstałe „in statu nascendi” – w środowisku tworzenia; wtedy w Rucianem, z datacją 15 lipca 1971 r. Jestem najdalej od  reklamowania weny, którą uważam za przekleństwo, ale chcąc pozostać wiernym temu o czym piszę muszę wspomnieć, że narkotyki i środki halucynogenne stały się już wtedy rzeczą istotną dla ruchu hippie. PASTA – kto wie co to było, ten wybaczy Hermesowi grafomańskie płody, kto zaś nie wie, ten niechaj pozostanie w niewiedzy…Kończąc wątek Hermesowych wierszy powstałych w Rucianem – zamieściłem je dlatego, że we mnie samym zburzyły one pewne wyobrażenie, które w sobie nosiłem. Okazuje się bowiem, że kłótnie, swary, poza i szpan obecne już były od zarania naszego ruchu. A mnie jeszcze z dwa tygodnie temu wydawało się, że to znak obecnych czasów. Tymczasem wygląda na to, ze tak było od zawsze.
Kolejnym zlotem, w którym dane mi było uczestniczyć był zlot w Częstochowie „Pierwsza Częstochowa” mająca miejsce w połowie sierpnia 1971 roku. I znów po omacku grzebanie trochę w pamięci, trochę w szufladach, a wszystko podobne do wyprawy na dawno nie odwiedzany strych, gdzie mrok i pajęczyny i tajemnicze stropu skrzypienie. Myślą, jak światłem latarki z mroku dobywam i światu przywracam ludzi, przedmioty, gesty i słowa. Odżywają sceny zaludnione przez tych, co już dawno znaleźli swój upragniony, drugi brzeg tęczy, ale przecie i tych co dzisiaj nie wiedzieć czemu i jakby drwiąc sobie z losu, trwają nadal na tym, z którego większość mych znajomych i przyjaciół dawno już odpłynęła.
Częstochowa 1971r.
Ale to się dopiero stanie. Na razie jest pełnia słonecznego lata 1971 roku i wszystkie drogi zdają się prowadzić do Częstochowy. Hermes wybiera drogę przez Kraków, gdzie zresztą zaliczamy swoje 48 godzin; ja z młodszym bratem Markiem, zbaczam nieco z trasy, by w Czechosłowacji zaopatrzyć się w YASTIL – 14 sierpnia dobijamy na pole namiotowe pod Jasną Górę. Tutaj wita nas grupa z Łodzi: moja dziewczyna: Jola, Aldona, Staszek, Jurek, Andrzej, Zbyszek. Poza nimi jest tutaj kilkaset osób, w większości jeszcze nieznanych, ale po wspólnej kolacji, która przygotowały dziewczyny – już sobie bliskich. Kolacja, to niezapomniane, grubo krojone kromki chleba, czymś omaszczone i ułożone na kocu skąd każdy mógł się częstować.
Wieczorem dociera grupa Krakowska, która po nocy spędzonej w Siewierzu resztę drogi pokonuje pieszo. Jest w niej Hermes z Łodzi, pamiętam Rexa, Pata i pamiętam Prezesa.(jeżelli określnik „mały” odnosi się do wzrostu – to był ten mniejszy z Prezesów). Jest silna grupa z Warszawy. Pamiętam „Bosą”, potężnego blondyna, którego sam wygląd, spacyfikował próbę bijatyki podjętą przez miejscowych „garów”. Pamiętam „Dzieciaka” z którym za kilka miesięcy łódzki nadmiar Codeiny i Efedryny łagodzić będziemy warszawskim nadmiarem Morfiny…
Ze środowiska w nocy 14 sierpnia dobijają jeszcze Ania „Vega”, „Wujek” z Łodzi – którego mieszkanie niejednego i niejedną do snu utulało. Jest „Romanin”  i Czarek Plewiński. Jest „Kapłan”, później może z uwagi na niepozorną fizjonomię przemianowany na „Kapłanka”, rodowity Łodzianin ale kojarzony bardziej z Krakowem. Myślę, że były „Mrówka” i „Kajtek”, siostry  których jedna niedługo zostanie dziewczyną Leszka „Kapłanka”. W zachowanych notatkach mam wpis „Mrówki” z datą 18 sierpnia 1971 roku.
Nie potrafię określić czy było to 14 czy 15 sierpnia, pamiętam jednak doskonale moment przyjazdu, czy raczej przybycia na zlot Józka Pyrza – „Proroka”. Widziałem go po raz pierwszy i jedyny zarazem ale odpowiedzialnie mogę powiedzieć, że wywarł na mnie wrażenie tak silne, że żywe do dzisiaj. Przyjechali jakimś samochodem, co samo już było czymś niezwykłym. Zaparkowali na polu namiotowym i gdy z pojazdu wyszła starsza kobieta – tak gdzieś 25-26 lat i Józek przedstawił ją jako dziennikarkę z Francji – wrażenie, że uczestniczę w czymś wyjątkowym, osiągnęło swoją pełnię.
Spotęgowało jeszcze to wrażenie płomienne, pełne patosu wystąpienie Józka. Kreślił w nim drogę jaką mamy się posuwać. Boję się aby nie przekłamać sensu jego słów, ale pewien niemal jestem, że była to alternatywa typu: albo-albo. Dzisiaj mogę powiedzieć:  alternatywa pozorna. Józek skandował wówczas: albo zgoda na tę siermiężną rzeczywistość, która nas otacza, albo droga na Wschód, do Katmandu…
Były małe zgrzyty, jak choćby to, co zdarzyło się między „Fransua”, a jakimś dziwnym pielgrzymem, były też zdarzenia i słowa, które już na zawsze kojarzyć mi się będą z „Pierwszą Częstochową”. Antek Raszek – „Wujek” z Wrocławia, użył wtedy zwrotu – „towarzystwo wzajemnej adoracji”. Nie bardzo wiedziałem cóż takiego miał na myśli, dzisiaj doceniam jego przenikliwość i zdrowy rozsądek. Wiedział co mówi, siebie pocieszam, że był od nas znacznie starszy.

"Prorok" (z prawej), "Kapłanek" Częstochowa 1971 r.
Pamiętam glinianki, do których po pochyłości klasztornego wzgórza ochoczo zbiegaliśmy i gdzie ochotniej jeszcze koedukcyjnych kąpieli zażywać mogliśmy. Odziani lub nie. Najpierw odziani, później nadzy. Każdy człowiek posiada seksualność, stosowną do wieku, uwarunkowań środowiskowych czy jednostkowych predyspozycji. Problem zaczyna się wtedy, kiedy to seksualność posiądzie człowieka. I zdaje się, że problem ten mocno w środowisku naszym był obecny, tyle tylko, że każdy pragnął i marzył o tym aby problemem onym jak najsowiciej zostać obdarzony. I często bywało, że pragnieniom i marzeniom onym zdarzało się ziszczać…..
Łódź 7 czerwca 2012r

1.

Łódź maj 2012r.

Chcąc rzucić nikłe choćby światło na historię hipisowskich zlotów jakie odbywały się w Polsce w początku lat 70-tych – trzeba mieć świadomość, że dzieli nas od wydarzeń onych ponad 40 lat. Źródła pisane to margines; zachowane listy, notatki  gryzmolone na skrawkach papieru – one oddają co najwyżej nastrój tamtych dni. Fotografie – te mówią to co mówić mogą: kto i gdzie. Istnieją zapewne w archiwach (Filmoteka Polska oraz IPN) materiały filmowe, ale dostęp do nich jest ograniczony.
Pozostaje zatem pamięć nasza: zawodna, ulotna, nietrwała, na której ciąży piętno subiektywności przestroga jakiej każdemu studentowi historii już na pierwszym  roku udzielają: nikt tak nie konfabuluje jak naoczny świadek…
Pomny na wszystkie te ograniczenia i niedogodności postaram się przelać na papier (dosłownie: piórem marki PARKER) to co pamięć moja zachować zdołała.
Chcąc pisać o zlotach, koniecznie wspomnieć trzeba o instytucji zwanej Auto – Stopem. Zapoczątkowana bodaj w latach 50-tych, zrazu powoli, w połowie lat 60-tych stała się instytucją kultową. Mając legitymację szkolną, często spreparowaną tak, byle tylko być szesnastolatkiem, do tego książeczkę PKO z wkładem – 200 zł – kupowałeś książeczkę Auto- Stop i stawałeś się na dwa miesiące wakacji wolnym jeźdźcem, którego wolność wyznaczała jedynie własna wyobraźnia. A może ona niezwykłych rzeczy dokonywać. Może podchlorynem sodu mikrego czternastolatka uczynić dwa lata starszym ( po to wymyślono Technika Chemiczne). Może rodziców utwierdzić w przekonaniu, że latorośl u rodziny na wsi bawi, kiedy delikwent z włosem rozwianym mknie na „pace” odkrytej ciężarówki w tajemnicze „przed siebie”.
Rzucało się co roku w ową przygodę dziesiątki i setki tysięcy młodych ludzi, kuszonych nadzieją przeżycia czegoś niezwykłego. Bo każda wyprawa, każdy jej etap były inne. Nie wiedziałeś jak się zacznie, ani jaki będzie jej finał. Byłeś ty, sam na sam z przyrodą, która cię wabiła  i onym tajemniczym imperatywem – „przed siebie”. On to czynił że spokojnie znosiłeś, bywało, wielogodzinne daremne umizgi do pędzących ciężarówek, obolałe kości po noclegach na parkowej ławce czy przydrożnym rowie lub codzienną dietę złożoną z pięciu bułek z powidełkiem i litrem kawy  w mlecznym barze.
Mimo, a może temu dzięki temu właśnie, przez sześć kolejnych wakacji przemierzałem wszerz i wzdłuż kraj mój ukochany.
Nieodmiennie wraz z końcem roku szkolnego, razem z kolegami, później z koleżankami a w końcu często samotnie wychodziłem na trasę. Słowo „trasa” miało swój niepowtarzalny, dzisiaj nie istniejący koloryt.
Trasa – to była droga gdziesik wiodąca, ale nade wszystko byli to ludzie, tacy jak ja autostopowicze, ludek  mający swoje zwyczaje, niepisane prawa, swój sznyt, nieomylnie odróżniający ich od całej reszty, czyli zwykłych „łebków”. Na trasie rzeczywistość nabierała nowych wymiarów: były samochody, „łebki” i autostopowicze.
W końcu lat sześćdziesiątych i początku siedemdziesiątych Mekką, Ziemią Obiecaną, letnią stolicą autostopowiczowskiej braci stał się Sopot, a w  nim trzy szczególne miejsca: Kamienny Potok ze swym polem namiotowym, gdzie się sypiało, „Monciak” – czyli Aleja Monte Casino, gdzie zobaczyć można było, jak i zostać zobaczonym; W końcu Sopot- Wyścigi ze swym Non - Stopem gdzie wieczorami tańczyło się przy żywej muzyce.
A było przy czym tańczyć i było czego słuchać. Koncertowali tutaj: Niemen ze Skrzekiem, Breakauci, Maryla Rodowicz, Niebiesko-Czarni. Pamiętam, że przez dwa kolejne lata ( 1969-70) występowała tam znakomita grupa „Blue Effect”.
Sopot, jak magnes przyciągał dodatnio naładowanych, czy mówiąc inaczej, tych jakby nieco innych. Ani lepszych, ani gorszych, tyle, że o innej nieco wrażliwości. Wśród tychże, których wrażliwość buntowała się przeciwko socjalistycznemu status- quo, a którym dane było wymieniać myśli i młodzieńcze doświadczenia z podobnymi sobie – bez obawy pomyłki szukać można prekursorów ruchu hipisowskiego w Polsce.
Kończąc wątek autostopowy postawię taką oto tezę: bez Auto –Stopu, bez swobodnej wymiany ludzi i ludzi tych myśli, bez Sopotu, bez Non Stopu – ruch hippie w Polsce albo wcale by się nie narodził albo narodził się znacznie później i od początku dziedzicznie już był obciążony przekleństwem „polskiej heroiny”.
Te sopockie letnie spotkania mimo, że nikt formalnie ich nie organizował, były zaczynem tego co później zyskało nazwę „zlotu”.
Pierwszy zasługujący na to miano, a w którym dane mi było uczestniczyć miał miejsce w Rucianem, a odbywał się w okresie od 15 do 18 lipca 1971 r. Spotkaliśmy się nad małym jeziorkiem otoczonym z trzech stron lasem. Po 35 latach byłem tam ponownie (ileż problemów było z lokalizacją) i na tej podstawie bardziej niźli na pierwotnych wspomnieniach staram się odtworzyć w pamięci gdzie stał namiot, gdzie płonęły ogniska etc...
Było nas 100 może więcej osób, które rozłożyły namioty na łagodnym obniżeniu zbocza, w zatoce lasu zstępującej do jeziora.
Pamięć osób jest bardziej zawodna; poza tymi, z którymi przyjechałem (śp. Jola, śp. Andrzej, Hermes, Staszek. Jurek) pamiętam zaledwie dziewczynę z Bydgoszczy o imieniu Delfina i chłopaka, dwudziestokilkuletniego „Dzikiego” z Ostródy?
Jego przez fakt, że dołączył do zlotu w szokujący sposób. Kilka dni wcześniej zagubił się w tutejszych lasach i po kilku dniach błądzenia, wygłodniały trafił tam gdzie zamierzał tzn. na zlot. Widziałem na własne oczy jak zarośnięty, brudny i niesamowicie głodny zjadł żywa rybę, którą ktoś właśnie wyciągnął z jeziora. Samą atmosferę, to co działo się podczas zlotu (bez wnikania w literackość owego dokumentu) oddają dwa teksty: Andrzeja Krakowskiego „Hermesa”.
25.05.2012 r. 
CDN...

Prawda


Już drugie słońce się topi w jeziorze
Stracone wiele godzin życia
Z drugiego końca mego kraju
Przybyłem tutaj goniąc prawdę
Której zadaniem świat odmienić

Znalazłem prawdę, lecz ukrytą
Nikt mnie nie nazwał swoim uczniem
Jesteś, więc bądź, nie odpychając
Chleba i wody nie odmów

Twarze skupione, Twarze Ludzi
Tych którzy chcą dać wolność świata
Choć czuje przedsmak przyszłej klęski
Nie rezygnują. Chcą choć kosztem
Własnego życia, rozbijać mury konwenansów
Chcą wznieść kaganek swej idei
Pod dachy ludzi nieświadomych
Żyjących marną wegetacją

Lecz źle się dzieje: Zamiast
Radzić, szukać dróg do szczęścia świata
Wciąż wytykają błędy swoje
I oskarżają się nawzajem.

Lekomania resztę inwencji
Zabiera nam w Tartaru głębię
Ludzie się bawią.
Odpychają tych co się wahali.

Gdzież idea? Każdy ma swoją
Sam free, więc gdy ktoś powie
Mądre słowo, inny swe veto
Mu postawi. Sejmikowanie dla zabawy,
Kłótni i swarów.

Apostołowie jeśli takich jak oni
Nazwać wielkim słowem
Czekają na okazję by wzbudzić jaką bądź sensację

Lecz szkoda tej ideologii
Bo piękna jest odmiana świata
Ja będę uczył kogo to wiem
Lecz, gdy się skończy wiedza moja

Czy znajdzie się ktoś, kto nauczy
Mych uczniów i mnie samego.
Czego brakuje, co chcę zdobyć
Bym nie szedł w ciemność niewiadomą !
Jak w owczym pędzie inni idą?
Niech tak się stanie!

Ruciane 17 III 1971 r. Hermes




Noc wolności

Z dymu ogniska ulatują ku niebu
Gwiazdy szczerozłote.
Matka natura je rozwiesza
Na firmamencie granatowym.
Kołysze nimi letni wietrzyk
Figluje, psoci szkrab nieznośny
To wielki wóz przesunie sobie,
To czapke zaciągnie księżycowi
Który się swej łysiny wstydząc
Zaciąga twarz kotarą z chmury
Gdzieś, ciągnąc z tyłu za sobą,
Ogon spleciony z jasności promieni,
Przetnie jak mieczem mrok kosmosu
Kometa. Gdzie kres jej drogi?
Nikt nie powie i ona sama
Niewiadoma. Szuka, gdzie spojrzeć,
By po locie dość sił mieć,
Żeby się radować…
Ogniska blask wydłuża ludzi
Do monstrualnych wprost rozmiarów
Gdzieś świerszczyk zacykał przebudzony,
Gdzieś sowa zahukała z cicha.
Miarowo stuka tu siekiera
By zrąbać cos na żer płomieni.
Blues otacza zmysły kręgiem upojnej
Ekstazy kochania
Wśród dźwięków nocy, wśród hałasów
Panuje niezmierzona cisza.
Cisza kojąca, cisza- matka spokojem duszy.
Któż tak się do mnie tuli, łasi?
Kto błądzi dłonią po mej twarzy?
Kto szepce cicho: jestem twoja?
To Ona. Jednak ją spotkałem
Po latach biegu wśród przestworzy
Dobiłem swego, jak kometa.
Jakie twe imię jest dziewczyno?
Wolność? Ty moja ukochana…


18 III 1971r Hermes