Wspomnienia Hipisa cz. V
2013-02-16
Z podwiniętymi ogonami opuszczaliśmy Częstochowę i w nastroju psiaka, który wypadł z sań. Nie trwało to jednak długo, gdyż nazajutrz byliśmy już w Sopocie, korzystając z uprzejmości Polskich Kolei Państwowych. Istniała niepisana umowa, na mocy, której rewizorkolejowy na widok podobnych nam obywateli, rezygnował z absurdalnego pytania o ważny bilet, a zwyczajnie, często z uśmiechem na ustach wyciągał, przepasany niedostępną gumką bloczek mandatowy i chemicznym ołówkiem wypisywał dane swej ofiary. Nie ma się czym chwalić ale ja tych mandatów uzbierałem kilkanaście.
Podjęliśmy z Hermesem wyprawę do Sopotu w zupełnie konkretnym celu. „Monitor”, czy może „Geminus” twierdzili, że w Sopocie „ferma” jest dostępna bez recepty, a Morfina też bez większych problemów sprzedawana jest w aptekach. Jakkolwiek jeszcze, żaden z nas nie był jeszcze uzależniony, to jednak doświadczenie nasze ze środkami, trwające od ponad roku, czyniły, że w kategorii potrzeb stawały się owe środki dobrem coraz bardziej pożądanym.
W tamtych czasach istniały dwa sposoby zdobywania narkotyków:
Albo kupowałeś je na czarnym rynku, co było raczej trudne, bowiem rynek taki praktycznie nie istniał, sporadycznie tylko do transakcji takich dochodziło (pierwszy mój zakup to 10 ampułek morfiny za 0,02 g. za 200 zł.) albo sposób drugi polegający na fałszowaniu recept. Samego zaś fałszowania istniało kilka sposobów. Od najprostszych polegających na wywabieniu oryginalnego wpisu i w jego miejsce umieszczeniu własnego, po profesjonalne techniki, kiedy to posiadając trzy pieczątki: odpłatność 30%, imienną pieczęć lekarza konkretnej przychodni oraz bloczek recept – produkowało dla własnych potrzeb żądany środek. Użyłem zwrotu „produkowałem” świadomie, bowiem w latach 1970-1972 posiadanie jako tako podrobionej recepty równało się faktycznie wejściu w posiadanie morfiny. Brałeś receptę, przygotowywałeś 3 zł. 75 gr. drobnymi i wchodziłeś do pierwszej lepszej z brzegu apteki i po chwili bez żadnych problemów wychodziłeś z 10 ampułkami środków. Potrzebna była tylko chęć, recepta i parę groszy w kieszeni. Skoro w takich realiach żyliśmy, jasne jest, że chcąc nie chcąc weszliśmy na naszą drogę do nikąd, kiedy to „chodząc za marnością, marnością się staliśmy”. Ale to dopiero się stanie; na razie jest słonecznie i błękitnie; wokół rozkwita tysiące kwiatów a my wierzymy, że życie to radość i wieczna beztroska. W procederze opisanego wyżej sposobu zdobywania „środków” istniał jeden słaby punkt, o który potknie się w końcu każdy prawie, kto próbował wcielać go w życie. Otóż wchodząc do apteki z receptą i drobnymi musiałeś mieć jeszcze dowód osobisty, z którego pani magister farmacji zanim skierowała cię do osobnego okienka z napisem „kasa” – spisywała komu narkotyk jest sprzedawany. Początkowo posługiwaliśmy się własnym, później w miarę zdobywania doświadczenia i nadchodzących refleksji – „gubiło” się własny dowód osobisty, „gubiło” oczywiście na potrzeby Milicji Obywatelskiej, wyrabiało nowy dowód, a na ten rzekomo zgubiony dalej realizowało się recepty. Dotąd, dokąd nie trafiło się na dociekliwego farmaceutę. Trudno ocenić dlaczego ale przez blisko dwa lata tych dociekliwych jakby nie było, jakby nikomu do głowy nie przychodziło, że można recepty fałszować.
Oprócz opisanego przeze mnie sposobu falsyfikacji dokumentów publicznego zaufania jakimi recepty były, istniał jeszcze sposób, nazwę go bez przesady – artystycznym. Otóż sposób ten polegał na tym, że oryginalne pieczęci umieszczone na jakimś dokumencie, kopiowało się na blankiet recepty w ten sposób, że posługując się specjalną lupą, twardym rysikiem i kalką ołówkową odwzorowywało się pieczęcie na umieszczoną pod spodem receptę. Sposób ten jednak dostępny był tylko dla osób uzdolnionych plastycznie, jednym z takich był „Hermes”, którego w tajniki rzemiosła wprowadził, przyszły jego szwagier – Jarek „Rasputin”. Hermes okazał się uczniem na tyle zdolnym, że produkowane przez nas recepty nie wzbudzały jakichkolwiek podejrzeń, czy wątpliwości. Nikomu z nas nie przychodziła do głowy wówczas myśl, że z faktu, iż wykupujemy zwyczajowo receptę opiewającą na 10 amp. Morphini hydrochlorici 0,02 g, za kwotę 3 zł 75 gr, co stanowiło 30% z 12,50 zł – Ktoś, kiedyś wymierzy dla nas art. 199 K.K. Artykuł groźny, mówiący o przestępstwie gospodarczym przeciwko własności publicznej (czyt. komunistycznej). Przewidujący karę do 10 lat pozbawienia wolności. Ale to dopiero się stanie, za czas jakiś.
Na razie jest sierpień roku 1971, jest Sopot Kamienny Potok, Sopot Wyścigi, Sopot Monte Casino i my z głowami w chmurach z radością budzący się do przeżycia kolejnego dnia, naszej niedomyślanej młodości. Budzący się zwyczajowo na taniutkim campingu (dzisiaj na jego miejscu postawiono Aqua Park) w Kamiennym Potoku, który posiadał kilka nieocenionych zalet. Po pierwsze był tani, po drugie obsługa nie była nazbyt dociekliwa, co pozwalało unikać zbyt częstego sięgania do zazwyczaj pustawych kieszeni, po trzecie camping sąsiadował z istniejącym do dzisiaj campingiem wyższej klasy zaopatrzonym w normalne ubikacje i ciepłą wodę (nie muszę chyba pisać, co z tego wynikało) i po czwarte wreszcie nasze ukochane pole namiotowe bezpośrednio sąsiadowało z gwałtownym obniżeniem prowadzącym wprost do morza. Podczas zdarzających się nocnych nalotów milicji łatwo było wymknąć się w niedostępną dla nich strefę nadmorskiej stromizny, jarów, wykrotów i zbyr. Choć każdy dzień wyglądał inaczej to były elementy stałe: rano wędrówka po jakieś bułki, jakiś nieśmiertelny paprykarz szczeciński czy innego wędzonego dorsza (jedzta dorsze bo g…… gorsze – mawiano), później plaża, morze, po południu zaś gwóźdź każdego dnia czyli wędrówka na „Monciak” – główną promenadę Sopotu.
Monciak czyli Aleja Monte Cassino - lata 70-te
Idąc mroczną, zacienioną ogromnymi bukami aleją Sępią przysiadaliśmy na stojących wzdłuż niej ławeczkach i następowało to, co stanowiły preludium każdego popołudnia – Andrzej „Hermes” z przepastnej torby z wyhaftowaną żółtą pacyfką wyciągał szklaną strzykawkę i dwie ampułki morfiny, ja – wyciągałem wbitą w kieszeń przedwojennego munduru igłę i wzajemnie dokonywaliśmy na sobie iniekcji. Już wtedy dożylnie, już z pełnym kopem. Nie mówię o trwającym wówczas kilkanaście godzin błogostanie i euforycznych myśli łagodnym przepływie, ale o zewnętrznych znamionach, po których podobnych sobie rozpoznawaliśmy i rozpoznawani byliśmy. Po jakimś czasie po przeżyciu „kopa” biegło się nieomal do stojących co i rusz saturatorów.
Gdyby zabrano mnie kiedyś do wehikułu czasu i kazano na podstawie pojawiających się przedmiotów przez ludzi użytkowanych wskazać epokę – bary mleczne i saturatory właśnie, nieomylnie wskazywały na epokę PRL-u.
Biegliśmy tedy do owych saturatorów, mobilnych punktów dystrybucji wody sodowej i raczyliśmy się po 30 gr. szklanka, napojem, którego organizm owładnięty płynącą żyłami morfiną pozornie potrzebował. Pozornie, gdyż po jakimś, niedługim zazwyczaj czasie następowały torsje i gwałtowne wydalanie płynu. Potem znów saturator, czasem nawet woda z czerwonym za złotówkę, czy żółtym za złote dwadzieścia sokiem i na powrót torsje. Nie było to wszak czymś nieprzyjemnym, wręcz przeciwnie papierosy i woda sodowa na tym etapie narkotycznej wędrówki, wzajem się uzupełniały i stanowiły dla nas nierozdzielną całość.
Tak jak i rozmowy o wszystkim i o niczym, które toczyliśmy przysiadając na kamiennych płytach alei Monte Cassino obok ustawionego buta, który po pewnym czasie – zapełniał się jakimiś, najczęściej brzęczącymi datkami. To była ostateczność, która najczęściej pod koniec lata bywało, wkraczała w nasze życie. Tak zresztą, jak i posiłki na sępa. Ten kto bywał w tych latach w Sopocie, pamięta zapewne bar szybkiej obsługi, który usytuowany był około stu metrów od wejścia na teren molo. Zwał się ów bar „Meduza” i poza piwem serwowanym na zewnątrz, oferował całkiem przyzwoite jedzenie. Bywały różne sposoby sępienia: od najprostszych, kiedy to siadałeś na wprost, ucinającego dymiącą botwinkę i zerkającego na stojącą obok kaszę gryczaną z cynaderkami obywatela, robiłeś smutną minę skrzywdzonego przez życie, a przy tym głodnego oberwańca – czekałeś na rozwój wydarzeń. Zazwyczaj przynosiło to zamierzony efekt i cynaderki stawały się twoją własnością. Bywało jednak, że los postawił na twojej drodze – przy jednym stoliku nieczułego gbura. Wtedy Andrzej, bo on to właśnie, jako człowiek wszechstronnie uzdolniony demonstrował swoje talenty aktorskie. Bez mrugnięcia oka, z kamienną twarzą rzucał serię spojrzeń od talerza do oczu nieczułego gbura i na powrót. I tak przez przeciąg talerza gorącej botwinki. Mało, kto wytrzymywał. Jeżeli los wyjątkowo ci nie sprzyjał i twoje vis a vis było wyjątkowo bezczelnym i na domiar niezłym gburem istniało w repertuarze Hermesa rozwiązanie ostateczne. Rozpoczynał palcami spacer po stole – od siebie ku upragnionej kaszy z cynaderkami. Zrazu na sposób koci: delikatnie i skradającego, trzy-cztery razy w te i we wte, przy tym spojrzenia, okraszone znaczącymi chrząknięciami. Nie było na to silnych ale oczywiście jak to w życiu, los mógł z ciebie zakpić i danego dnia postawić przed tobą mało, że wyjątkowo bezczelnego, to jeszcze gbura, który ubzdurał sobie, że to on zjadał będzie kaszankę z grzankami. Nic z tych rzeczy i nie z Hermesem. Następowała faza ostateczna. Kocie skradanie kończyło się pośrodku talerza z pożądanym daniem, uchwyceniem kęsa posiłku, przeniesieniem do ust własnych i po chwili delektowania się, wyrażenie opinii: znowu nie dosolili…
Wierzcie lub nie wierzcie, ale nie było na Hermesa silnych. Nikt, kogo sobie upatrzył nie dotrzymywał mu pola. Trudno dziś dociec na ile pomocne w tym były jego talenty aktorskie, a na ile słuszna postawa i gdzieś tak lewitujące wokół jego postaci wrażenia, że jakby co, to i w mordę przyłożyć potrafi…
Nie jeden i nie jedna przyzwoity posiłek w sopockiej „Meduzie” Hermesowi zawdzięczali.
Ale dość z przyziemnością. Nadchodził wieczór i w kilkadziesiąt zazwyczaj osób przenosiliśmy się do Wyścigów, gdzie tuż obok torów kolejki, pod zadaszeniem z wielkiej plandeki królował Non-Stop. Kultowe miejsce gdzie przy dźwiękach żywej muzyki tańczyło się do północy. Gdzie poznawało się nowych ludzi, najchętniej płci przeciwnej, toczyło rozmowy, najczęściej o muzyce i które to muzyczne dysputy kończyły się nierzadko czułymi objęciami na ławeczkach sopockiego „monciaka”.
Wszystko jednak co dotyczy naszej doczesności ma swój koniec. Nawet to co najpiękniejsze ustąpić musi miejsca – nowemu. Tak też i piękne wakacje roku 1971 dobiegały z wolna do swego końca. Zrealizowawszy kilkanaście recept, bogatsi w parę nowych znajomości i wrażeń jakie zazwyczaj temu towarzyszą a również w środki, w tym deficytową już wówczas w Łodzi „fermę” opuszczaliśmy przyjazny nam Sopot. Kolejką miejską do Gdańska Głównego, później tramwajem na dawną E-16 – to była coroczna marszruta zwiastująca koniec letnich wojaży. Stawaliśmy na dzisiejszym trakcie św. Wojciecha i mając za plecami płynącą Radunie z ufnością unosiliśmy swe autostopowe książeczki w kierunku przejeżdżających samochodów. Łódź, szara ale przecież kochana stawała się naszym najbliższym celem.
31.01.2013r.
pozdrowienia od tulipana rocznik-1962.Pierwsza Częstochowa 1978.
OdpowiedzUsuń56 year old Marketing Assistant Elise Nevin, hailing from Drumheller enjoys watching movies like "Swarm, The" and Singing. Took a trip to Belovezhskaya Pushcha / Bialowieza Forest and drives a Ferrari 500 TRC. przeskocz tutaj
OdpowiedzUsuń