sobota, 16 sierpnia 2014

6.

Łódź w latach 70 -tych to była ulica Piotrkowska i cała reszta przyległości. Piotrkowska była sensem miasta, gdzie mieściło się wszystko co ważne. Przynajmniej dla tych, którzy, bądź to związali się z ruchem hippie, bądź w mniej lub bardziej aktywny sposób z ruchem tym sympatyzowali.



Idąc od południa, po lewej stronie, istniał był sobie bar pod nazwą "Kogucik".

Z jego to właśnie ogródka, w którym siedziałem na pierwszej randce z Jolą wybiegłem by wynosić przedmioty z płonącej świątyni 19 maja 1971 roku, daremnie zresztą, gdyż walący się sufit uniemożliwił mnie i Zbyszkowi spełnienie szczytnego zamiaru.

pożar Łódzkiej Katedry 1971 r.

Wspominam ten bar z dwóch powodów: po pierwsze dlatego, że do serwowanego tutaj piwa tylko przy pierwszym kuflu wymagano zakupu serowego koreczka, co było chlubnym wyjątkiem w Łódzkiej gastronomii, po wtóre zaś dlatego, że właśnie dzień, w którym pożar zniszczył Łódzką Katedrę, był dniem, który zapoczątkował mój czas bycia z Jolą.

Idąc dalej w kierunku północnym, tuż za Katedrą stał najstarszy budynek Łodzi. Niepozorny domek z dwupiętrowym dachem, w którym to rozpoczął podbój miasta niejaki pan Scheibler. W latach powojennych mieściła się w nim księgarnia gdzie czasem wpadało się by zazwyczaj popatrzeć ale i niekiedy cokolwiek kupić. To tutaj właściwie nastąpiło moje mało owocne zderzenie z Herbertem Marcuse'm.


Idąc dalej na odcinku pomiędzy ulicami Boczna i Wigury mieściła się Komenda Dzielnicowa Milicji Obywatelskiej Łódź Śródmieście i choć na razie nie wadziliśmy sobie wzajem, to nie od rzeczy będzie wspomnieć o pewnej specjalności tejże smutnej instytucji. Otóż w przylegającej do frontowego budynku oficynie, na ostatnim piętrze, na które dostawało się jakimiś dziwnymi, stromymi schodami mieścił się ponury pokój, w którym zawodowym obowiązkom oddawał się kilku młodych osiłków. A obowiązki te polegały na tym, aby wiedzieć jak najwięcej o tym, co też ci hipisi robią i cóż robić zamierzają.  W tym miejscu powie ktoś: cóż w tym specjalnego, przecież w każdym mieście,  małym  czy większym instytucje takowe istniały? Śpieszę tedy z wyjaśnieniem: specjalność panów z owego ponurego pokoju tym się manifestowała, że każdy z nich cierpiał na swoisty jadłowstręt. Połowa z nich atakami białej gorączki, furii, wściekłości i toczeniem piany z ust reagowała na słowo "rosół" - kiedy druga połowa obsady owego pomieszczenia podobnych ataków doznawała na słowo: "pomidorowa".

Jeżeli tedy padło na ciebie i to ty musiałeś wspinać się po stromych schodach oficyny KDMO Łódź - Śródmieście, to pierwszą rzeczą, jaką po posadzeniu cię na drewnianym, chwiejnym taborecie było sakramentalne pytanie -  co wolisz: rosół czy pomidorową? Nieświadom dziwnej dolegliwości funkcjonariusz z owego pokoju odpowiedziałeś z głupia frant: rosół?! I sam sobie byłeś winien, że ci cierpiący na wstręt do rosołu wybijali ci spod tyłka stołek, a kiedy już bezbronny (o jakiej zresztą obronie tutaj mówić) leżałeś na deskach, dostawałeś kilka kopów. Wtedy zazwyczaj rodziła się refleksja: a może by tak "pomidorowa". I nieświadom niczego próbowałeś łagodzić sytuację po,..pomidorowa...Nic błędniejszego, od tych co nie lubili pomidorowej inkasowałeś swoja dolę i sponiewierany i obolały kombinowałeś dalej:

- panowie, ja żartowałem bo tak naprawdę to ja jedynie krupniczki, czasem jakaś ryżóweczka...

I to był twój koniec. Dla nich ten, który śmiał wspomnieć o czymś innym niż rosół lub pomidorowa stał się jedynie przedmiotem do bicia, do drwin i szyderstw, Lali cię więc nie po to wszak by zatłuc, ale bardziej po to aby uczynić bardziej spolegliwym i do współpracy skorym. Będąc konsekwentnymi, powinni ci smutni panowie zyskać możliwość spotykania się po latach, np. na portalu - "Nasza Komenda" i tutaj toczyć spory o wyższości rosołu nad zupą pomidorową.

Aż korci mnie, aby z imienia i nazwiska wywołać ich do tablicy. Ale niech tam, to oni w końcu muszą z tym żyć i czasami choćby przy goleniu, spojrzeć sobie w oczy...







Wracajmy wszak do naszej wędrówki ulicą Piotrkowską,której poza jedną, nie przecina żadna ulica nosząca tę samą nazwę i już jesteśmy przy pasażu im. Leona Schillera.


pasaż Shillerapasaż Shillera

Nie wiem z czego to wynika, ale w Łodzi zwykło się wymieniając nazwy ulic, pomijać imię lub nazwisko patrona, co z pewnością drażni nieco rodowitych Krakowian. Pasaż Leona Schillera to szeroka aleja łącząca ulicę Piotrkowską z ulicą Henryka Sienkiewicza, to miejsce spacerów z ławeczkami i klombami, gdzie łódzcy hipisi na początku lat siedemdziesiątych regularnie się spotykali. Tutaj poznałem "Dodka" i jego ówczesną dziewczynę - Anię Kamińską "Mirę", Anie Salę - "Vegę", z którą za czas jakiś zamieszkamy w Komunie w Zawiści. Pojawiają się tutaj ludzie z okolicznych miejscowości - "Mnich" ze Rzgowa i "Bobas" z "Vikingiem" z Pabianic. W pasażu poznają braci "Danka" i "Benka", których nadopiekuńczy ojciec ustawicznie depcze nam po piętach.
W pasażu Schillera pojawiają się ludzie, z którymi bądź to otrzemy się zaledwie ramionami, bądź też wzajem pisać będziemy osobami swymi, swoje i cudze biografie. Pamiętam "Piera" - dużo od nas starszego wagabundę i Adasia "Canabisa", Henia zwanego "Chrystusem" i Pawła "Kopernika". Tutaj poznaję Romka Muzala - "Romanina" pełnego ciepła i serdeczności człowieka, który jako pierwszy z nas, swój "drugi brzeg tęczy" znalazł na bruku podwórka jednej z łódzkich kamienic. Spadając nań z wysokości kilku pięter i nie z własnej woli lotu owego dokonując.
Pasaż funkcjonował w zgodzie i harmonii z rytmem pór roku i pogodą, które wzajem to zapraszały nas na przyjazne ławeczki, bądź też wyganiały do sąsiedniej zeń komórki "Egzotyczna". Była ona jakby zadaszonym i ogrzewanym przedłużeniem pasażu. Tutaj albo w okolicznych rejonach, podobnego kolorytu i klimatu podobnego, ścieżki moje krzyżowały się lub pod innym się kątem przecinały  ze ścieżkami Stasia "Blondynka", Bogusia z nad "Egzotycznej", Iwony Ciapulskiej i Czarka Plewińskiego; Ireny z Chojen, pięknej blondynki ,bardziej znanej jako Irena Łazarzowa ( od Łazarza z Poznania) Jarka "Rasputina", "Bidy", "Asika", "Jamnika", "Dzidziego","Araba" i wielu wielu innych związanych z ruchem hipisów w Łodzi.
Zostawmy na razie pasaż i jego bywalców, zostawmy "Egzotyczną", której nazwa, pachnie mi po dziś dzień kawą i tytoniowym dymem, podobnie jak słowo "Delikatesy" pachnieć będzie zawsze pomarańczami i mieloną kawą i jak Antoniemu Słonimskiemu słowo "Pachnieć" zawsze pachnieć będzie. Zostawmy,by przejść jeszcze kawałek ulicą Piotrkowską i na rogu Traugutta przystanąć chwilę przed "Grandką".

Piotkowska róg Traugutta 1971 r.

W niej to - jak sam mi opowiadał - dla Maćka Oberbeka kończył się sen o szpadzie, sen o wielkiej karierze wybitnego pianisty, sen o cylindrach, frakach, La Scalach, sen o kobietach, pieniądzach, sen o śnie, który nie zechciał się przyśnić...Zabrała go wódka i glimid, zostawiając w zamian pospolitość akompaniowania sympatycznym niewątpliwie paniom i panom, wcinającym pączki w najdroższej z łódzkich kawiarni.

Idźmy wszakże dalej śladami hipisowskiej Łodzi początku lat siedemdziesiątych. Opodal "Grand Hotelu" skręciwszy w ulicę Traugutta, dochodzimy do budynku, w którym mieszkał Rysiek Matwiej. Była to dość typowa łódzka kamienica dająca schronienie mocno nietypowemu lokatorowi. Matwiej - bo tak popularnie go zwano - uczynił ze swojego pokoju coś, co każdego nowo wchodzącego nieodmiennie zdumiewało; w całym pomieszczeniu bowiem, na obdartych z tynku ścianach,z których wydobyto fakturę ceglanego muru - wisiały obrazy namalowane przez Ryśka. Jakieś senne fantasmagorie bawiącego się barwą malarza, jakieś surrealistyczne impresje artysty, który kolorem próbował opowiedzieć o swoim świecie. I jakby tego mu było mało, to i sam nosił się na sposób będącym ciągiem dalszym jego malarskich poszukiwań: długie blond włosy, podkoszulka (nie istniały jeszcze T-shirty) w kolorach tęczy i robione na drutach spodnie z dwukolorowymi nogawkami.Takiego widzę go w mych wspomnieniach: najbarwniejszą postać szarej Łodzi, wiele lat jeszcze przemierzającej rejony ulicy Piotrkowskiej, ze skrzypcami pod pachą i fletem w torbie. Wiele mogą jeszcze na jego temat napisać niegdysiejsi bywalcy niegdysiejszych knajp, knajpek i lokali, gdzie Matwiej grywał i gdzie pamięć po nim żyje do dnia dzisiejszego.

zdjęcie:"Grupa w Składzie" - pierwszy od lewej Ryszard Matwiej

Od budynku, gdzie nieco zabawiliśmy jest tylko kilka kroków dzieliło nas od KMPiK , gdzie, jak zdaje się w każdym mieście wojewódzkim, hipisi polscy czy to w Łodzi, we Wrocławiu czy Warszawie zaczynali swoją przygodę z "ruchem". Zazwyczaj prędzej niż później wypraszano nas z owego przybytku socjalistycznej kultury. Nasz łódzki "empik" zamknął przed nami swoje przyjazne podwoje na przełomie 1971  i 1972 roku, zostawiając nas niebogi na pastwę kawiarenek, ławek w parku, krańcówek tramwajowych, czy innych miejsc, gdzie mogliśmy się spotykać. Jednym z nich było mieszkanie "Wujka" usytuowane w okolicy ulic Nawrot i Nowej. Świadomie nie użyłem słowa komuna, gdyż odczuwam wewnętrzny dysonans, kiedy porównuję to co, działo się w  mieszkaniu "Wujka", a tym co pamięć mi podsuwa jako charakterystyczne dla miejsc za takowe uchodzące. Przede wszystkim "Podkowa Leśna", czy "Zawiść" to były komuny usytuowane gdzieś na uboczu, z dala od miast, gdzie swoista izolacja wymuszała od zamieszkujących je, określonych zachowań. W mieszkaniu "Wujka" bywało inaczej. Nie trzeba było w nim mieszkać a wystarczyło bywać. Kiedy padało, było zimno, kiedy wagary oddalały problem klasówki, kiedy chciałeś się z kimś spotkać, kiedy byłeś już po pracy, kiedy miałeś już dziewczynę, a nie miałeś wolnej chaty, kiedy w końcu chciałeś "przygrzać", "przyćpać", czy "przywalić" - szedłeś do "Wujka". Gospodarzył on na dużym trzypokojowym mieszkaniu, będącym częścią starej przedwojennej willi, z dyskretnym wejściem z kamiennymi schodkami, po których wchodziło się z cichego zaułka. Sam gospodarz starszy od nas o kilkanaście lat, był już człowiekiem żonatym, pracującym, miał kilkuletniego synka Tomka i krąg jego zainteresowań, poszukiwań, aspiracji, czy marzeń w żaden sposób nie obejmował swym zasięgiem tego co my do świata jego wnosiliśmy. Poza jednym może - narkotykami. Trudno znaleźć w człowieku taki moment, taką chwilę, którą można nazwać graniczną. Graniczną to znaczy coś rozdzielającą, rozdwajającą, czyniącą, że po jednej stronie jest jedno, a po drugiej zaś, już coś zgoła innego. "Wujek" był w takim właśnie momencie: pił - bo sądził - że tego chce, bo alkohol mu smakował, bo było im razem ze sobą dobrze . Teraz wchodził na etap picia - "bo muszę" i moment ten zbiegł się z odkryciem opiatów. One to: morfina, makiwara a za czas jakiś polska heroina i ludzie, którzy w świecie jego się pojawili, uwolnili go od alkoholu,w zamian dając coś, czego konsekwencji nikt z nas nie był w stanie przewidzieć, ale co wówczas dawało poczucie szczęścia i absolutnej wolności...  

> 16.09.2013

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz