środa, 1 kwietnia 2015

9



poprzednie części LINK
   Wróciwszy  na „obserwację”, mogłem teraz swobodnie po jej terenie się poruszać,  a przez to lepiej poznać innych pacjentów. Bez problemu zacząłem rozpoznawać tych, z którymi rozmowa nie rokowała nadziei  na nawiązanie jakiegokolwiek kontaktu od tych, którzy wydawali się całkiem normalni.
   - Chcesz zapalić? – zwróciłem się do jednego z nich, krótko przy skórze ostrzyżonego, nieco ode mnie starszego, szczupłego blondyna, który wodził za mną wzrokiem.
   - Uhm. Dziękuję. Zaciągnął się potężnie po czym wyciągnął do mnie dłoń.
   - Jurek
   -Andrzej
   Pomilczeliśmy chwilę koncentrując swoją uwagę na papierosach, po czym Jurek zapytał:
   -Dlaczego tu jesteś?
   - Lekarz mnie skierował- odparłem lakonicznie.
   - A co ci dolega? – sondował, jakby pragnąc  przyjąć odpowiednią wobec mnie postawę.
   - Trochę przedobrzyłem z morfiną i urodził się mały problem. Wciągać mnie zaczęło…
   - To znaczy jesteś wolnościowy, – stwierdził – bo widzisz, ja jestem podsądnym. Sąd mnie skierował na obserwację, rozumiesz.
   Rozumiałem, choć jakby nie do końca, a on złapał mnie na tym, ze spojrzałem na jego dłonie:
   – Już mnie nie wiążą, widocznie uznali, że jestem niegroźny.
   - A  za co sąd..? spytałem, nie patrząc Jurkowi w oczy i nie kończąc swojej myśli, aby nie urazić mojego rozmówcy.
   - Zabiłem dziewczynę – powiedział i zapadła nieprzyjemna cisza, której nie umiałem przerwać. W końcu jednak wtrąciłem, ni to pytając, ni używając formy twierdzącej, byleby tylko rozrzedzić nieco atmosferę, która stała się mocno przyciężka:
   - Samochodem? Miałeś wypadek?
   - Nie, zabiłem moją dziewczynę. Nożem. Zdradzała mnie, a ja nie byłem w stanie jej tego wybaczyć.
   Po chwili, wiedziony jego opowieścią znalazłem się na jednej z ulic Zgierza, tego jesiennego popołudnia zamglonej i osuwającej się już w strefę wczesnego o tej porze mroku. Zobaczyłem mężczyznę, który w świetle kołysanej wiatrem ulicznej lampy staje na progu małego domku. Po chwili drzwi się otwierają i na wprost Jurka Kamińskiego staje jego dziewczyna. Jego była dziewczyna, jak  zdają się  świadczyć jej twarde i stanowcze gesty. Jeszcze przez chwilę rozmawiają gwałtownie przy tym gestykulując, po czym zapada cisza, potem krzyk dziewczyny i w tej samej chwili osuwa się ona do stóp mężczyzny.
   - Uciekłem stamtąd, gdzieś się błąkałem, a nad ranem zgłosiłem się na milicję, Nie zdołali jej odratować – kontynuował unikając mojego wzroku, - i teraz grozi mi 25 lat albo lina. Żyjąc sobie, jeszcze kilka godzin temu w świecie, w którym największym problemem było zorganizowanie sobie działki morfiny, a nagle postawiony twarzą w twarz z całą głębią szekspirowskiego - „być albo nie być”, dojmująco poczułem miałkość moich problemów i przez chwilę, wcale nie krótką, odniosłem wrażenie, że zostałem właśnie z wszystkich dolegliwości cudownie uleczony. Stojąc twarzą w twarz z człowiekiem, o którym wiesz, że jest, ale o którym wiesz również to, że za chwilę może go nie być, tak na zawsze, tak na wieczność, tak krańcowo, jak krańcowa bywa śmierć – chcesz tego czy nie – poddajesz się powadze chwili i ten cień niebytu, który na razie musnął zaledwie ową postać wolno zaczyna rosnąć w twoim wnętrzu.
   Od tej rozmowy stał się dla mnie Jurek Kamiński kimś bliższym, niż to by mogło wynikać z przypadkowego  w końcu spotkania, dwóch obcych sobie przed chwilą ludzi. To on zaczął zwolna wprowadzać mnie w tajniki i zawiłości prostego rzekłby ktoś postronny życia mieszkańców obserwacji.
Następnego dnia tuż przed godziną szóstą rano, kiedy to zwyczajowo następowała rotacyjna wymiana personelu zamiast tego obudził mnie głośny krzyk jednej z salowych :
   - Ty świnio!, ty bydlaku!, zostaw go i do łóżka!!!
   Gwałtownie przebudzony stałem się świadkiem sceny z gatunku tych, o których mówi się, że są nie do zapomnienia. W końcu sali, w zwężeniu prowadzącym do łazienek, oddalony ode mnie na długość dwóch łóżek, stał ogromny mężczyzna ubrany w przykrótką koszulę, sięgająca nieledwie połowy ud. Kiedy pan Grzelak, bo do niego to właśnie były skierowane słowa salowej, unosił ręce, by za ich pomocą coś objaśnić – koszula bezwstydnie unosiła się i to co miało pozostać w ukryciu nagle w swej niespotykanej obfitości i rozmiarze – stawało się jawnie widomym. Mężczyzna ów, którego historię opowiedział mi Jurek Kamiński i pani Stefania, salowa pracująca w szpitalu od przed wojny, cierpiał na skomplikowany rodzaj epilepsji. Nim jednak zachorował, robił to, co natura mu podpowiadała: wykorzystując swój wzrost i potężną sylwetkę oraz idącą z tym siłę, wybrał zawód kowala. I pewnie żyłby sobie szczęśliwie, kując innym konie, gdyby nie pewna zabawa w miejscowej remizie, za sprawą której wywiązała się zwyczajowa bójka. Przegrali w niej wszyscy, a najbardziej mniemany zwycięzca tej potyczki – pan Grzelak. Jakkolwiek bowiem wszyscy leżeli pokotem, a nasz kowal  wciąż stał, to jednak po pewnym czasie okazało się, że urazy głowy jakich doznał nasz olbrzym przywiodły go w efekcie do Kochanówki. Teraz poza wzrostem i kanciastą sylwetką niewiele pozostało z byłego kowala. Mówił niewyraźnie i powoli, jakby obawiając się, że usta nazbyt myśli jego wyprzedzą. Głowę ogoloną miał do skóry i wszystkie urazy pisały na niej historię jego upadków. Dosłownie: kiedy łapał go atak, a bywało, że miał ich kilka dziennie, z wysokości dwóch metrów uderzał głową w to, co akurat w pobliżu się znajdowało. Mógł mieć  40 -45 lat, z czego ponad połowę przeleżał w szpitalach. Teraz wyglądało na to, że Kochanówka będzie jego stacją docelową.
   - Grzelak, ty świnio, ty bydlaku - powtarzała salowa chwytając go przy tym za rękę, a ten pokornie pozwolił zaprowadzić się do swojego łóżka, gdzie sprawnie przywiązano go „łapkami”.
   Kiedy rozgrywała się ta scena z głębi łazienki wychynęła inna postać: pan Olszewski.  Opowiadano, że był głównym księgowym w jednym z łódzkich przedsiębiorstw. Oczywiście do czasu zanim nie zachorował i zanim chorobę jego nazwano dźwięczną nazwą: schizofrenia katatoniczna.  Teraz postać, która ukazała się moim oczom, w żaden sposób nie przypominała księgowego, ba nie przypominała nikogo, ani niczego z czym się dotąd zetknąłem. Pan Olszewski, czy  raczej ten lub to, co po nim pozostało, było ludzką karykaturą. Niewysoki, z wydatnym brzuchem opadającym poniżej genitaliów, wsparty na kabłąkowatych nogach, stanął pan Olszewski w polu mojego widzenia. Stanął i powolutku przestępując z nogi na nogę wydał z siebie dźwięk, czy raczej serię dźwięków będących skargą istoty skrzywdzonej, która w ten ostatni już znany sobie sposób potrafiła wyrażać swoje emocje. Stał ten człowiek nagi i bezbronny, a ja nie mogąc dłużej biernie się temu przyglądać podniosłem się ze swojego łóżka i podszedłem do niego. Z odległości wyglądało, że na brodzie pana Olszewskiego tkwił ogromny guz, który gdy doń się zbliżyłem okazał się być wytkniętym językiem. Ogromnym i opuchniętym różowo-szarym workiem, na trwałe już spoczywającym poza ustami  i przyklejonym jakby do brody nieszczęśnika. Ująłem go za ramiona i poprowadziłem do łóżka. Posłusznie położył się, naciągnął na głowę kołdrę i znieruchomiał w swoim, nikomu poza nim samym, nieznanym świecie.
   Do dzisiaj czuję drżenie jego umęczonego ciała i do dzisiaj nie wiedzieć czemu ilekroć postać pana Olszewskiego zawita w obszarze mojej świadomości zawsze kojarzy mi się on z ptakiem, któremu przetrącono skrzydła i który zdany na łaskę świata swoim lękiem i swoim drżeniem jedynie potrafi prowadzić dialog z otoczeniem.
   Scena, która wcześniej między kowalem Grzelakiem, a księgowym Olszewskim oczom moim się ukazała miała swój głębszy podtekst. Podtekst - nazwijmy go seksualnym, choć gdyby nie trzeba odwoływać się aż do teorii archetypów Junga, nazwałbym go podtekstem atawistycznym w najczystszej postaci. Zostańmy tedy przy tym pierwszym terminie: podtekst seksualny, bowiem szybciej zrozumiemy rodzaj relacji łączącej nieszczęsnego Kowala z nieszczęśliwym Księgowym.
   Wcześniej, dużo, dużo wcześniej, choć nikt nie potrafił powiedzieć kiedy to się zaczęło, pan Grzelak zaczął zbliżać się do pana Olszewskiego, gdy w tym ostatnim tliła się jeszcze jakaś iskierka świadomości. Razem jadali, razem palili, razem wędrowali po obserwacji i wspólnie też spożywali frukta po środowo-niedzielnych wizytach „kramarzy”. Stopniowo jednak, w miarę zapadania się pana Olszewskiego w głąb samego siebie, relacja ich łącząca z poziomej wynaturzać się poczęła w diagonalną: słabszy patrzył w górę, silniejszy z góry spoglądał tak, iż stało się w końcu to, do czego układy podobne prowadzą: Kowal Grzelak upodmiotowił sobie Księgowego Olszewskiego w ten sposób, że któregoś dnia zwabiwszy go w zaułek szpitalnego kibla, gwoli swoiście pojętej przezorności, wybił mu przednie zęby. A kiedy ich nie stało i żadna bezpośrednia sankcja Kowalowi nie zagrażała, począł bez żenady, choć bez rzucania się w oczy i raczej skrycie wykorzystywać bezzębnego Księgowego do, jak to się mówi – praktyk seksualnych. Rzecz w końcu stała się publiczna, czy raczej oddziałowo wiadoma i za każdy taki wyczyn pan Grzelak,na przeciąg kilku dni lądował w „mokrych kocach” . Potem następowała w seksualnej aktywności Kowala cisza, by po kilku tygodniach eksplodować sceną, której byłem mimowolnym świadkiem.
   Ledwo ochłonąłem po tych wrażeniach, gdy pod wieczór, kiedy obserwacja szykowała się już do obchodu, ktoś mnie odciągnął do łazienki:
   - Tam ktoś cię woła – powiedział jeden z pacjentów wskazując jednocześnie ręką w kierunku okna.
   Nie wiedząc co o tym myśleć podszedłem jednak do obrotowego okienka, przez które nie sposób było przecisnąć głowę i zobaczyłem w dole na trawniku Hermesa. Chwilę pogadaliśmy, wspomniałem przy tym o mojej rozmowie z doktorem Janasikiem i poprosiłem Andrzeja, aby opisał mi swoje wrażenia po zażyciu „szalonych ziółek”. Jako, że sam nigdy tego nie próbowałem, a chciałem pochwalić się przed lekarzem swoją znajomością tematu, przynagliłem Hermesa, aby w miarę szybko wraz z działką towaru swoje wypracowanie mi dostarczył.
   Za dwa dni o umówionej godzinie wciągałem umocowany na końcu sznurka pakunek, gdzie oprócz strzykawki i ampułek morfiny spoczywało kilka złożonych kartek. Hermes nie zawiódł: kiedy po zażyciu, czy raczej iniekcji kilku ampułek morphini hydrochlorici przebywałem akurat w swoim małym, intymnym świecie, rozprostowałem kartki i rozpocząłem lekturę notatek Andrzeja Krakowskiego:
   - „Byliśmy u takiej Baśki na Dąbrowie i mieliśmy całą paczkę ziółek. Bo one też są w paczkach, jak herbata. Nawarzyliśmy cały garnek. Też nie chciało mi się uwierzyć, że to tak działa. Wykirałem całą szklankę. Uwaliłem się potem na tapczanie i leżę. Minęło chyba z pół godziny i nic. Tylko rzygać mi się chciało, bo to gorzkie jak sk…n i śmierdzi… Leżę sobie taki jakiś ospały, aż tu przychodzi stara tej Baśki. Zerwaliśmy się wszyscy i do wyjścia, a baba na nas z mordą. Po co tu przychodzimy, że ona sobie nie życzy, żeby jej córka zadawała się z nami, bo jej córka ma dwadzieścia pięć lat, a my jesteśmy gówniarze… I wtedy mnie ruszyło. Stoję tak z kataną w ręku i coś mi tu nie gra. Nie bardzo wiem, gdzie jestem. Widzę gęby, niby znajome ale nie pamiętam, żebym się spotykał z nimi. Wszystko takie różowe i słyszę dziwny turkot… Co jest do k…y nędzy! Tak gdzieś po minucie dotarło do mnie, co ta baba nawija, że my gówniarze, a jej córka taka stara, więc podchodzę do niej, oczy mam wybałuszone, ale wszystko widzę przez mgłę, podchodzę blisko, coraz bliżej, aż ona odchyla się ode mnie i mówię: Proszę pani, ja mam czterdzieści dwa lata. A swój głos to słyszałem gdzieś w brzuchu, jakbym wcale gęby nie otwierał. Wiem tylko, że mówiłem głośno i starałem się jak najwyraźniej. Nic już innego nie słyszałem, wszystko ucichło i tylko ten mój gruby głos, aż żołądek się kurczył… mam czterdzieści dwa lata… I wierzyłem w to co mówiłem. Czułem się staro i poważnie. Baba uwierzyła. Zdaje się, że zaczęła mówić, że ona mimo wszystko sobie nie życzy, że prosi żeby  wynieść się i więcej nie przychodzić, ale ta jej gadka to tylko brzęczenie bez znaczenia. Naprawdę istniał tylko mój poważny wiek i gruby głos: czterdzieści dwa lata. Obok stoi mój kumpel. Widzę, że nie może powstrzymać się od śmiechu, ale nie wiem co go tak śmieszy. W ogóle  już nie wiem, co jest grane. Przy drzwiach stoi Jolka, dziewczyna Kamila i jest dziwnie wystraszona. Ona chyba też piła te ziółka, ale mnie to nic nie obchodzi. Dziwi mnie tylko, że ona jest w takim grubym palcie i czapce na głowie, a niedawno widziałem ją całkiem gołą (...) I nie mogę pojąć, jak to się stało, że tak się przeniosła z miejsca na miejsce, jak duch. Patrzę w prawo i widzę w zwolnionym tempie ruchy jej nagiego ciała, a jak spojrzę w lewo to stoi w drzwiach i ma na sobie palto. Tu ma skórę śniada i lśniącą, a tu jest matowa i ma popielatą gębę. Tu widzę jej sterczące cycki, bujają się kiedy wstaje z tapczanu, a tutaj jest pękata jaki pień, równa od góry do dołu i jakaś taka… czarna. Tam ruszała się, pływała jakby w powietrzu, a tu stoi i wybałusza na mnie ślepia. Dlaczego? Jak ? Po co? Nie wiem nawet, jak wyszliśmy od tej Baśki. Film mi się urwał na jakiś czas i ocknąłem się dopiero na Widzewie, pod domem takiego Jurka, u którego Kamil mieszkał. A strasznie chciało mi się lać, więc poszedłem kawałek dalej i spuściłem portki aż do kolan. Dobrze, że to było już w nocy, pusto na ulicy. Szukam sobie w kroku fujary, ale nie ma. Jaja są, włosy też, a fujary nie ma. No, ale przecież chce mi się lać. Przycisnąłem trochę i poleciało po nodze. Szukam dalej. Nagle czuję, że jest ale zwinęła mi się w obwarzanek. Chce ją wyprostować, ale gdzie tam! Normalnie nie ma końca. Zrobiło się z niej kółko: miękkie, opuchnięte i nie nadaje się do lania. No to jeszcze raz przycisnąłem i nogę sobie oblałem. Musi gdzieś być wylot z tego obwarzanka. Kamil z dziewczynami obstawili mnie, żeby ktoś mnie nie zwinął za lanie na ulicy, a ja stoję ze spuszczonymi portkami, zimno mi w dupę i chcę im powiedzieć, że nie mam czym się odlać, ale tylko jakiś bełkot mi z gęby wychodzi. I ja wiem, że oni nie mogą mnie zrozumieć, bo ja sam siebie nie rozumiem, ale przecież wiem, co chcę powiedzieć  i tak stoję bezradny i bełkoczę i pokazuję na dół żeby zobaczyli jak mi się ten obwarzanek zrobił. Dopiero Grażyna mi pomogła i zaraz mi ulżyło, jak się odlałem. Potem mnie biedna, odprowadziła do domu i też miała ze mną trzy światy. Wyrywałem się jej nie chciałem iść, bo myślałem, że mnie znowu do Baśki prowadzi. Wreszcie zobaczyłem ojca  i zacząłem mówić do niego „Kamilu”. A później jeszcze całą noc rozrabiałem, wstawałem, szukałem papierosa pod prześcieradłem, biegałem z dziesięć razy do kibla i dopiero nad ranem zasnąłem…”
28.03.2015
c.d.n.

wtorek, 3 marca 2015

8

W tamtych czasach dla każdego łodzianina słowo „Kochanówka” oznaczało przede wszystkim szpital leczący chorych psychicznie. Tak jak Kobierzyn, czy Tworki miała Kochanówka niezwykłą moc stygmatyzowania, bowiem ten komu danym było skorzystać z leczniczej pomocy szpitala, w którymś z tych miejsc, poza diagnozą medyczną otrzymywał również diagnozę, nazwijmy to – społeczną. Mogłeś cierpieć na schizofrenię, oligofrenię, psychopatię czy depresję, a społeczna diagnoza brzmiała zawsze jednoznacznie – wariat.
Do tego właśnie miejsca, któregoś październikowego poranka roku 1971 danym było mi zawitać. Sam szpital i jego jedenaście pawilonów zajmował ogromny obszar dwudziestu pięciu hektarów. Było to jakby miasteczko z własną kotłownią, kuchnią, piekarnią i pralnią, z zapleczem diagnostycznym, z własną biblioteką, salą kinową, kawiarnią – odgrodzone od świata zewnętrznego ceglanym murem. Murem, który w zamyśle dr. Karola Jonschera i pozostałych ojców założycieli szpitala miał raczej łączyć , niżeli dzielić, raczej przybliżać, niż oddalać, raczej integrować tych po jednej jego stronie z tymi żyjącymi po drugiej jego stronie – niż stawiać bariery trudne do pokonania. 
Taki to zamysł terapeutyczny, nowatorski jak na realia końca XIX wieku, a którego synonimem był ów ciepły ceglany mur stanowiący frontową jego część, legł u podstaw łódzkiego szpitala. W latach siedemdziesiątych wieku dwudziestego z owej koncepcji pozostało już nie wiele. Mur wrócił do swej właściwej roli: miał rozgraniczać, dzielić, miał wskazywać tu jest jedno, a tam po drugiej stronie coś zgoła innego.
Portiernia szpitala usytuowana tuż obok zamykanej bramy wjazdowej była tym miejscem, przez które należało przejść aby dostać się do izby przyjęć. Po okazaniu skierowania portier ręką wskazał kierunek gdzie mam się udać. Przyjęcia do szpitala odbywały się w pawilonie piątym, będącym jednocześnie oddziałem alkoholowym. Po zwykłych w takim razie formalnościach, podążyłem za panią salową do oddalonego o dwieście metrów pawilonu oznaczonego jako „VI”, na piętro pierwsze oznakowane dodatkowo jako „B”,  już jako pacjent podejmujący leczenie z dolegliwości opisanej przez dobrego doktora Jerzego Strausa tajemniczo brzmiącym skrótem : MF.
Pawilon szpitalny, do którego, poprzedzany przez panią salową, w końcu trafiłem, posadowiony był na planie dużej ułomnej litery "E", którą ktoś umyślnie pozbawił środkowej kreski leżącej pomiędzy górną a dolną. Kreskę dolną zajmowały klatka schodowa i gabinety lekarskie., pionowa kreskę stanowił zaś długi na trzydzieści a szeroki na trzy metry korytarz, będący główną osią komunikacyjną oddziału. Na jego początku, gdy na skutek przeraźliwego dzwonka otwarły się duże stalowe, pozbawione klamki drzwi, po lewej stronie dojrzałem wejście do pierwszej sali chorych, za nią wejście do sali drugiej, potem korytarz rozszerzał się tworząc coś na kształt świetlico-jadalni ze stołami i krzesłami oraz nieodłącznym w takich miejscach szafo-stolikiem zamykanym na drewniane drzwiczki, gdzie mieścił się telewizor. Minąwszy świetlico-jadalniane lewostronne wybrzuszenie korytarza a idąc wciąż w jego górę, mijało się wejście do małej, dość kameralnej, jeżeli to określenie tu pasuje, salki gdzie stały zaledwie trzy lub cztery łóżka zwrócone głowami w kierunku półkoliście usytuowanych okien, by na końcu korytarza, wciąż po lewej jego stronie minąć ostatnią, czwartą salę chorych. Całą prawą część budynku stanowiącą element pionowej kreski naszej ułomnej literki "E" zajmowały, licząc od stalowych wejściowych drzwi, duża łazienka z toaletami i podręcznym magazynkiem szpitalnej odzieży dla pacjentów, następnie gabinet zabiegowy, gdzie zazwyczaj przebywały pielęgniarki i gdzie podawano leki. Tuż za nim mieściły się gabinet pielęgniarki oddziałowej, sąsiadujący kolejno z oddziałową kuchenką, do której osobnymi, kuchennymi schodami dostarczano posiłki i skąd po podniesieniu przegrody stanowiącej element drzwi oddzielających kuchenkę od korytarza, trzy razy dziennie wydawano je pacjentom.
Korytarz kończył się na połączeniu pionowego elementu naszej ułomnej litery "E" z głównym poziomym jej fragmentem i zamykał się definitywnie głuchą ścianą, w której wszak umieszczono dwuskrzydłowe drewniane drzwi, których skrzydło mniejsze otwierało się wtedy gdy przejeżdżać przez nie miał wózek coś wwożący, lub coś lub kogoś wywożący. Wwożący z części oddziału potocznie zwanej „ogólną” do części zwanej „obserwacją”.
Kiedy wszak nie było takiej konieczności, otwierało się tylko jedno skrzydło drzwi i można było przemieścić się między dwoma częściami oddziału. Słowa „można było” odnosiły się jednak tylko do personelu, lub osoby posiadającej nieskomplikowany w swej budowie, ale zawsze jednak klucz, którym drzwi one otwierano. W szpitalu dla psychicznie i nerwowo chorych w Kochanówce pod Łodzią, w początku lat siedemdziesiątych dwudziestego wieku przedmiot ogólnie znany pod nazwą klamka, był przedmiotem rzadkim i na tyle mało spotykanym, ze bez obawy gorszącej pomyłki można uznać iż, w szpitalu owym naonczas klamki nie występowały. Drzwi przy których przez chwilę się zatrzymaliśmy oddzielające dwie części oddziału, stanowiły dla pacjentów granicę, którą przekroczyć można było tylko za zgodą lekarza prowadzącego. Zarówno w jedną jak i w drugą stronę.
Po przekroczeniu owej granicy wchodziło się do dużej sali, która nie licząc części sanitarnej, wydzielonej z górnej jej części, zajmowała całe poprzeczne górne ramię naszej ułomnej literki "E", długa na jakieś piętnaście, szeroka na pięć, sześć metrów, mieściła owa sala około trzydzieści metalowych łóżek, na których, gdy mnie tam wprowadzono, zobaczyłem leżące postacie chorych. Jedni spali, inni leżeli nieruchomo, jeszcze inni spoczywali w dziwnych pozach z szeroko rozstawionymi ramionami, przywiązanymi za nadgarstki, granatowymi, parcianymi paskami do krawędzi łóżek. Byli wszak i tacy, którzy odbywali niekończące się wędrówki od drzwi do okien i z powrotem od okien do drzwi, bądź też jak niektórzy, nieruchomo zastygali w pozie stosownej do tego w jakim akurat świecie przebywali i szeptem bądź głośno prowadzili swój dialogiczny monolog, czy może monologiczny dialog z żyjącą w nich obecną nieobecnością krain i zdarzeń tam się dziejących, a do których to światów własna choroba ich powiodła. Różne musiały być to światy i różne światów tych krainy …
Wszyscy chorzy ubrani byli w białe, u niższych sięgające kolan,bawełniane koszule i takież kalesony, których rozmiar regulowało się, umieszczonymi w pasie i u dołu nogawek trokami. Zdaje się że to tutaj, choć jeszcze nie tak dojmująco osobiście, jak za niedługo doświadczę, poznałem sens powiedzenia - palić troki. Sens i koloryt całe to prozaiczne, - rzekłby ktoś postronny, wydarzenie znamionujący.
W części obserwacyjnej zawsze znajdowały się przynajmniej dwie osoby personelu, zazwyczaj dwie, ubrane w szare fartuchy panie salowe.
Podobnie było i w dniu mojego przyjęcia. Trochę zdziwiony, że nie widzę lekarzy,  że nikt o nic mnie nie pyta, posłusznie przebrałem się w strój na „obserwacji” obowiązujący. W chwili jednak gdy schowałem pod poduszkę pełniącą również rolę szafki, papierosy i rożne drobiazgi, zostałem poproszony o położenie się na łóżku. Nie protestowałem zbytnio i po wyjaśnieniu mi, że takie tutaj panują zasady, grzecznie podałem ramiona. Jeszcze godzinę temu wolny i zdawało mi się jak wiatr swobodny, teraz przywiązany do szpitalnego łóżka i zdany na wolę innych, cierpliwie czekałem na wizytę lekarza. Z zaciekawieniem, ale i pewną obawą śledziłem zachowania moich współtowarzyszy. Ci spośród nich , którym dane było swobodnie przemierzać salę, co jakiś czas podchodzili do mnie z prośbą o papierosa. Większość bowiem z tych, a może nawet wszyscy w których tliła się wciąż iskierka świadomości i utrzymywali jakiś kontakt z otaczającym ich światem, ustawicznie palili; palili co kto miał, palili upchnięte w szklane cygarniczki pety,palili gazetowe skręty, a nieliczni spośród nich, ci których ktoś w dni wizyt odwiedzał, swoista arystokracja oddziału obserwacji palili calaki. Najczęściej „Sporty”, ale i „Poznańskie”, 'Klubowe” i „Extra Mocne”.
Jeden z nich, dziwnie chodzący mężczyzna, przy każdym kroku, najpierw wspinając się na palce, by za chwilę opaść na całą stopę, niewysoki, chudzieńki i wątły jak mgła, pan Tadeusz Ostrowski, trzydziestokilkuletni szatyn, z rzadkimi i strerczącymi na wszystkie strony włosami, palił jako jedyny „Mazury”. Długo, długo potem, kiedy udało mi się do niego zbliżyć i zyskać pewną dozę zaufania, Tadeusz dokonał wpisu do mojego podręcznego notatnika. Napisał swoje imię i nazwisko, ale nie wiedzieć czemu dokonał tego posługując się cyrylicą.
W rzędzie w którym znajdowało się moje łóżko, tuż za moją głową, leżał wysoki czarny mężczyzna. Nie w znaczeniu murzyn, który przy owym panu, mógłby śmiało uchodzić co najwyżej za kogoś nadmiernie opalonego, ale ktoś o kim można było powiedzieć tylko jedno– czarny.
Miał kruczoczarne i pozlepiane długie włosy, czarne jak węgiel, oczy nad którymi niczym kępy sitowia sterczały zrośnięte u nasady nosa bujne czarne brwi. I brwi owe żyły jakby swoim własnym życiem, bowiem Pan, którego nazwałem Czarnym, leżąc nieruchomo na swoim łóżku, wykonywał misterne, regularne ruchy. Nie będąc przywiązanym, trzymał brzeg ubranego w poszwę koca i płynnym ruchem najpierw odsłaniał zarośniętą jak u niedźwiedzia pierś, po czym płynnym ruchem zasłaniał się aż po czubek głowy. W tej pozycji na chwilę zastygał, po czym niby podnosząca się kurtyna, koc w jego rękach wędrował w dół. Nic przy tym nie mówił a jedynie oczy i brwi pana Czarnego za każdą odsłoną zdawały się być niepomiernie zdziwione, jakby próbując wykrzyczeć: - gdzież ja do cholery trafiłem ! ? Przez cały długi tydzień mojego na Obserwacji pobytu, nie licząc fizjologicznych przerw, pan Czarny niczym dobry szwajcarski zegarek wykonywał swoje ruchy i nigdy też nie wyrzekł ani jednego słowa.
Po jakimś, niedługim zdaje się czasie wszedł na oddział lekarz. Niespełna czterdziestoletni wysoki blondyn o matowym nieco głosie, poprosił bym udał się z nim do gabinetu. Doktor Janasik ( imię jego wyparowało z mojej pamięci ), bo on to właśnie miał być moim lekarzem prowadzącym, wprowadził mnie do swojego gabinetu i rozpoczął wywiad:
- Dlaczego, panie Andrzeju znalazł się pan w naszym szpitalu ? - spytał zerkając na leżącą przed nim na biurku dokumentację medyczną, bacznie wszak obserwując moją osobę.
- Nie wiem od czego zacząć, poza tym źle się czuję i chciałbym aby to minęło i było tak jak kiedyś.
- Domyślam się że potrafi pan nazwać to co miałoby minąć,- powiedział doktor po chwili milczenia,- i że opowie mi pan szerzej jak jest teraz a jak, według pana słów, było kiedyś ?
Emocje związane z przyjęciem do szpitala przez jakiś czas odwodziły moją uwagę od tego jak się czuję, od wewnętrznego rozbicia i dolegliwości podobnych do ostrego ataku grypy, teraz wszakże ponownie zacząłem wsłuchiwać się w samego siebie. To charakterystyczne dla stanów głodu; wsłuchujesz się w swoje wnętrze i tak naprawdę, na końcu zawsze usłyszysz to samo: jedna działka i jesteś uratowany, znikną chmury, wybłękitnieje niebo, świat znów nabierze powabu a za progiem tego – co – się – stanie czekać na ciebie będzie zielonooka nadzieja.
Na ile było mnie wtedy stać, starałem się przekazać doktorowi to co we mnie się dzieje. Ze zrozumieniem przyjął moją prośbę o przełożenie rozpoczętej rozmowy i zaordynował iż nie muszę być przywiązywany do łóżka, a celem złagodzenia stanu, w jakim wtedy się znajdowałem, zalecił niewielkie dawki relanium i neospasminy. Było to tak jakbyś trafił do szpitala z ostrym zapaleniem płuc a lekarz zlecił lipową herbatkę z miodem i cytrynę. Choć nie wiedziałem wtedy, że byłem pierwszym pacjentem oddziału „VI B” łódzkiego wariatkowa z rozpoznaniem morfinizmu, to jednak już ta pierwsza rozmowa z lekarzem uświadomiła mi, że wiedzę o tym jak przypadłość podobną leczyć mamy całkiem zbieżną, to znaczy żadną lub zupełnie znikomą. Zarówno on lekarz jak i ja pacjent zawarliśmy wtedy niemą, niepisaną i niczym poza wzajemnym przeczuciem niewyartykułowaną umowę: jeden udaje że leczy, drugi zaś stwarza pozory, że w skuteczność leczenia tego wierzy. A przynajmniej ja na ścieżkę do przeświadczenia takiego wiodącą, zdaje się zupełnie niechcący, wszedłem.
c.d.n.