środa, 1 kwietnia 2015

9



poprzednie części LINK
   Wróciwszy  na „obserwację”, mogłem teraz swobodnie po jej terenie się poruszać,  a przez to lepiej poznać innych pacjentów. Bez problemu zacząłem rozpoznawać tych, z którymi rozmowa nie rokowała nadziei  na nawiązanie jakiegokolwiek kontaktu od tych, którzy wydawali się całkiem normalni.
   - Chcesz zapalić? – zwróciłem się do jednego z nich, krótko przy skórze ostrzyżonego, nieco ode mnie starszego, szczupłego blondyna, który wodził za mną wzrokiem.
   - Uhm. Dziękuję. Zaciągnął się potężnie po czym wyciągnął do mnie dłoń.
   - Jurek
   -Andrzej
   Pomilczeliśmy chwilę koncentrując swoją uwagę na papierosach, po czym Jurek zapytał:
   -Dlaczego tu jesteś?
   - Lekarz mnie skierował- odparłem lakonicznie.
   - A co ci dolega? – sondował, jakby pragnąc  przyjąć odpowiednią wobec mnie postawę.
   - Trochę przedobrzyłem z morfiną i urodził się mały problem. Wciągać mnie zaczęło…
   - To znaczy jesteś wolnościowy, – stwierdził – bo widzisz, ja jestem podsądnym. Sąd mnie skierował na obserwację, rozumiesz.
   Rozumiałem, choć jakby nie do końca, a on złapał mnie na tym, ze spojrzałem na jego dłonie:
   – Już mnie nie wiążą, widocznie uznali, że jestem niegroźny.
   - A  za co sąd..? spytałem, nie patrząc Jurkowi w oczy i nie kończąc swojej myśli, aby nie urazić mojego rozmówcy.
   - Zabiłem dziewczynę – powiedział i zapadła nieprzyjemna cisza, której nie umiałem przerwać. W końcu jednak wtrąciłem, ni to pytając, ni używając formy twierdzącej, byleby tylko rozrzedzić nieco atmosferę, która stała się mocno przyciężka:
   - Samochodem? Miałeś wypadek?
   - Nie, zabiłem moją dziewczynę. Nożem. Zdradzała mnie, a ja nie byłem w stanie jej tego wybaczyć.
   Po chwili, wiedziony jego opowieścią znalazłem się na jednej z ulic Zgierza, tego jesiennego popołudnia zamglonej i osuwającej się już w strefę wczesnego o tej porze mroku. Zobaczyłem mężczyznę, który w świetle kołysanej wiatrem ulicznej lampy staje na progu małego domku. Po chwili drzwi się otwierają i na wprost Jurka Kamińskiego staje jego dziewczyna. Jego była dziewczyna, jak  zdają się  świadczyć jej twarde i stanowcze gesty. Jeszcze przez chwilę rozmawiają gwałtownie przy tym gestykulując, po czym zapada cisza, potem krzyk dziewczyny i w tej samej chwili osuwa się ona do stóp mężczyzny.
   - Uciekłem stamtąd, gdzieś się błąkałem, a nad ranem zgłosiłem się na milicję, Nie zdołali jej odratować – kontynuował unikając mojego wzroku, - i teraz grozi mi 25 lat albo lina. Żyjąc sobie, jeszcze kilka godzin temu w świecie, w którym największym problemem było zorganizowanie sobie działki morfiny, a nagle postawiony twarzą w twarz z całą głębią szekspirowskiego - „być albo nie być”, dojmująco poczułem miałkość moich problemów i przez chwilę, wcale nie krótką, odniosłem wrażenie, że zostałem właśnie z wszystkich dolegliwości cudownie uleczony. Stojąc twarzą w twarz z człowiekiem, o którym wiesz, że jest, ale o którym wiesz również to, że za chwilę może go nie być, tak na zawsze, tak na wieczność, tak krańcowo, jak krańcowa bywa śmierć – chcesz tego czy nie – poddajesz się powadze chwili i ten cień niebytu, który na razie musnął zaledwie ową postać wolno zaczyna rosnąć w twoim wnętrzu.
   Od tej rozmowy stał się dla mnie Jurek Kamiński kimś bliższym, niż to by mogło wynikać z przypadkowego  w końcu spotkania, dwóch obcych sobie przed chwilą ludzi. To on zaczął zwolna wprowadzać mnie w tajniki i zawiłości prostego rzekłby ktoś postronny życia mieszkańców obserwacji.
Następnego dnia tuż przed godziną szóstą rano, kiedy to zwyczajowo następowała rotacyjna wymiana personelu zamiast tego obudził mnie głośny krzyk jednej z salowych :
   - Ty świnio!, ty bydlaku!, zostaw go i do łóżka!!!
   Gwałtownie przebudzony stałem się świadkiem sceny z gatunku tych, o których mówi się, że są nie do zapomnienia. W końcu sali, w zwężeniu prowadzącym do łazienek, oddalony ode mnie na długość dwóch łóżek, stał ogromny mężczyzna ubrany w przykrótką koszulę, sięgająca nieledwie połowy ud. Kiedy pan Grzelak, bo do niego to właśnie były skierowane słowa salowej, unosił ręce, by za ich pomocą coś objaśnić – koszula bezwstydnie unosiła się i to co miało pozostać w ukryciu nagle w swej niespotykanej obfitości i rozmiarze – stawało się jawnie widomym. Mężczyzna ów, którego historię opowiedział mi Jurek Kamiński i pani Stefania, salowa pracująca w szpitalu od przed wojny, cierpiał na skomplikowany rodzaj epilepsji. Nim jednak zachorował, robił to, co natura mu podpowiadała: wykorzystując swój wzrost i potężną sylwetkę oraz idącą z tym siłę, wybrał zawód kowala. I pewnie żyłby sobie szczęśliwie, kując innym konie, gdyby nie pewna zabawa w miejscowej remizie, za sprawą której wywiązała się zwyczajowa bójka. Przegrali w niej wszyscy, a najbardziej mniemany zwycięzca tej potyczki – pan Grzelak. Jakkolwiek bowiem wszyscy leżeli pokotem, a nasz kowal  wciąż stał, to jednak po pewnym czasie okazało się, że urazy głowy jakich doznał nasz olbrzym przywiodły go w efekcie do Kochanówki. Teraz poza wzrostem i kanciastą sylwetką niewiele pozostało z byłego kowala. Mówił niewyraźnie i powoli, jakby obawiając się, że usta nazbyt myśli jego wyprzedzą. Głowę ogoloną miał do skóry i wszystkie urazy pisały na niej historię jego upadków. Dosłownie: kiedy łapał go atak, a bywało, że miał ich kilka dziennie, z wysokości dwóch metrów uderzał głową w to, co akurat w pobliżu się znajdowało. Mógł mieć  40 -45 lat, z czego ponad połowę przeleżał w szpitalach. Teraz wyglądało na to, że Kochanówka będzie jego stacją docelową.
   - Grzelak, ty świnio, ty bydlaku - powtarzała salowa chwytając go przy tym za rękę, a ten pokornie pozwolił zaprowadzić się do swojego łóżka, gdzie sprawnie przywiązano go „łapkami”.
   Kiedy rozgrywała się ta scena z głębi łazienki wychynęła inna postać: pan Olszewski.  Opowiadano, że był głównym księgowym w jednym z łódzkich przedsiębiorstw. Oczywiście do czasu zanim nie zachorował i zanim chorobę jego nazwano dźwięczną nazwą: schizofrenia katatoniczna.  Teraz postać, która ukazała się moim oczom, w żaden sposób nie przypominała księgowego, ba nie przypominała nikogo, ani niczego z czym się dotąd zetknąłem. Pan Olszewski, czy  raczej ten lub to, co po nim pozostało, było ludzką karykaturą. Niewysoki, z wydatnym brzuchem opadającym poniżej genitaliów, wsparty na kabłąkowatych nogach, stanął pan Olszewski w polu mojego widzenia. Stanął i powolutku przestępując z nogi na nogę wydał z siebie dźwięk, czy raczej serię dźwięków będących skargą istoty skrzywdzonej, która w ten ostatni już znany sobie sposób potrafiła wyrażać swoje emocje. Stał ten człowiek nagi i bezbronny, a ja nie mogąc dłużej biernie się temu przyglądać podniosłem się ze swojego łóżka i podszedłem do niego. Z odległości wyglądało, że na brodzie pana Olszewskiego tkwił ogromny guz, który gdy doń się zbliżyłem okazał się być wytkniętym językiem. Ogromnym i opuchniętym różowo-szarym workiem, na trwałe już spoczywającym poza ustami  i przyklejonym jakby do brody nieszczęśnika. Ująłem go za ramiona i poprowadziłem do łóżka. Posłusznie położył się, naciągnął na głowę kołdrę i znieruchomiał w swoim, nikomu poza nim samym, nieznanym świecie.
   Do dzisiaj czuję drżenie jego umęczonego ciała i do dzisiaj nie wiedzieć czemu ilekroć postać pana Olszewskiego zawita w obszarze mojej świadomości zawsze kojarzy mi się on z ptakiem, któremu przetrącono skrzydła i który zdany na łaskę świata swoim lękiem i swoim drżeniem jedynie potrafi prowadzić dialog z otoczeniem.
   Scena, która wcześniej między kowalem Grzelakiem, a księgowym Olszewskim oczom moim się ukazała miała swój głębszy podtekst. Podtekst - nazwijmy go seksualnym, choć gdyby nie trzeba odwoływać się aż do teorii archetypów Junga, nazwałbym go podtekstem atawistycznym w najczystszej postaci. Zostańmy tedy przy tym pierwszym terminie: podtekst seksualny, bowiem szybciej zrozumiemy rodzaj relacji łączącej nieszczęsnego Kowala z nieszczęśliwym Księgowym.
   Wcześniej, dużo, dużo wcześniej, choć nikt nie potrafił powiedzieć kiedy to się zaczęło, pan Grzelak zaczął zbliżać się do pana Olszewskiego, gdy w tym ostatnim tliła się jeszcze jakaś iskierka świadomości. Razem jadali, razem palili, razem wędrowali po obserwacji i wspólnie też spożywali frukta po środowo-niedzielnych wizytach „kramarzy”. Stopniowo jednak, w miarę zapadania się pana Olszewskiego w głąb samego siebie, relacja ich łącząca z poziomej wynaturzać się poczęła w diagonalną: słabszy patrzył w górę, silniejszy z góry spoglądał tak, iż stało się w końcu to, do czego układy podobne prowadzą: Kowal Grzelak upodmiotowił sobie Księgowego Olszewskiego w ten sposób, że któregoś dnia zwabiwszy go w zaułek szpitalnego kibla, gwoli swoiście pojętej przezorności, wybił mu przednie zęby. A kiedy ich nie stało i żadna bezpośrednia sankcja Kowalowi nie zagrażała, począł bez żenady, choć bez rzucania się w oczy i raczej skrycie wykorzystywać bezzębnego Księgowego do, jak to się mówi – praktyk seksualnych. Rzecz w końcu stała się publiczna, czy raczej oddziałowo wiadoma i za każdy taki wyczyn pan Grzelak,na przeciąg kilku dni lądował w „mokrych kocach” . Potem następowała w seksualnej aktywności Kowala cisza, by po kilku tygodniach eksplodować sceną, której byłem mimowolnym świadkiem.
   Ledwo ochłonąłem po tych wrażeniach, gdy pod wieczór, kiedy obserwacja szykowała się już do obchodu, ktoś mnie odciągnął do łazienki:
   - Tam ktoś cię woła – powiedział jeden z pacjentów wskazując jednocześnie ręką w kierunku okna.
   Nie wiedząc co o tym myśleć podszedłem jednak do obrotowego okienka, przez które nie sposób było przecisnąć głowę i zobaczyłem w dole na trawniku Hermesa. Chwilę pogadaliśmy, wspomniałem przy tym o mojej rozmowie z doktorem Janasikiem i poprosiłem Andrzeja, aby opisał mi swoje wrażenia po zażyciu „szalonych ziółek”. Jako, że sam nigdy tego nie próbowałem, a chciałem pochwalić się przed lekarzem swoją znajomością tematu, przynagliłem Hermesa, aby w miarę szybko wraz z działką towaru swoje wypracowanie mi dostarczył.
   Za dwa dni o umówionej godzinie wciągałem umocowany na końcu sznurka pakunek, gdzie oprócz strzykawki i ampułek morfiny spoczywało kilka złożonych kartek. Hermes nie zawiódł: kiedy po zażyciu, czy raczej iniekcji kilku ampułek morphini hydrochlorici przebywałem akurat w swoim małym, intymnym świecie, rozprostowałem kartki i rozpocząłem lekturę notatek Andrzeja Krakowskiego:
   - „Byliśmy u takiej Baśki na Dąbrowie i mieliśmy całą paczkę ziółek. Bo one też są w paczkach, jak herbata. Nawarzyliśmy cały garnek. Też nie chciało mi się uwierzyć, że to tak działa. Wykirałem całą szklankę. Uwaliłem się potem na tapczanie i leżę. Minęło chyba z pół godziny i nic. Tylko rzygać mi się chciało, bo to gorzkie jak sk…n i śmierdzi… Leżę sobie taki jakiś ospały, aż tu przychodzi stara tej Baśki. Zerwaliśmy się wszyscy i do wyjścia, a baba na nas z mordą. Po co tu przychodzimy, że ona sobie nie życzy, żeby jej córka zadawała się z nami, bo jej córka ma dwadzieścia pięć lat, a my jesteśmy gówniarze… I wtedy mnie ruszyło. Stoję tak z kataną w ręku i coś mi tu nie gra. Nie bardzo wiem, gdzie jestem. Widzę gęby, niby znajome ale nie pamiętam, żebym się spotykał z nimi. Wszystko takie różowe i słyszę dziwny turkot… Co jest do k…y nędzy! Tak gdzieś po minucie dotarło do mnie, co ta baba nawija, że my gówniarze, a jej córka taka stara, więc podchodzę do niej, oczy mam wybałuszone, ale wszystko widzę przez mgłę, podchodzę blisko, coraz bliżej, aż ona odchyla się ode mnie i mówię: Proszę pani, ja mam czterdzieści dwa lata. A swój głos to słyszałem gdzieś w brzuchu, jakbym wcale gęby nie otwierał. Wiem tylko, że mówiłem głośno i starałem się jak najwyraźniej. Nic już innego nie słyszałem, wszystko ucichło i tylko ten mój gruby głos, aż żołądek się kurczył… mam czterdzieści dwa lata… I wierzyłem w to co mówiłem. Czułem się staro i poważnie. Baba uwierzyła. Zdaje się, że zaczęła mówić, że ona mimo wszystko sobie nie życzy, że prosi żeby  wynieść się i więcej nie przychodzić, ale ta jej gadka to tylko brzęczenie bez znaczenia. Naprawdę istniał tylko mój poważny wiek i gruby głos: czterdzieści dwa lata. Obok stoi mój kumpel. Widzę, że nie może powstrzymać się od śmiechu, ale nie wiem co go tak śmieszy. W ogóle  już nie wiem, co jest grane. Przy drzwiach stoi Jolka, dziewczyna Kamila i jest dziwnie wystraszona. Ona chyba też piła te ziółka, ale mnie to nic nie obchodzi. Dziwi mnie tylko, że ona jest w takim grubym palcie i czapce na głowie, a niedawno widziałem ją całkiem gołą (...) I nie mogę pojąć, jak to się stało, że tak się przeniosła z miejsca na miejsce, jak duch. Patrzę w prawo i widzę w zwolnionym tempie ruchy jej nagiego ciała, a jak spojrzę w lewo to stoi w drzwiach i ma na sobie palto. Tu ma skórę śniada i lśniącą, a tu jest matowa i ma popielatą gębę. Tu widzę jej sterczące cycki, bujają się kiedy wstaje z tapczanu, a tutaj jest pękata jaki pień, równa od góry do dołu i jakaś taka… czarna. Tam ruszała się, pływała jakby w powietrzu, a tu stoi i wybałusza na mnie ślepia. Dlaczego? Jak ? Po co? Nie wiem nawet, jak wyszliśmy od tej Baśki. Film mi się urwał na jakiś czas i ocknąłem się dopiero na Widzewie, pod domem takiego Jurka, u którego Kamil mieszkał. A strasznie chciało mi się lać, więc poszedłem kawałek dalej i spuściłem portki aż do kolan. Dobrze, że to było już w nocy, pusto na ulicy. Szukam sobie w kroku fujary, ale nie ma. Jaja są, włosy też, a fujary nie ma. No, ale przecież chce mi się lać. Przycisnąłem trochę i poleciało po nodze. Szukam dalej. Nagle czuję, że jest ale zwinęła mi się w obwarzanek. Chce ją wyprostować, ale gdzie tam! Normalnie nie ma końca. Zrobiło się z niej kółko: miękkie, opuchnięte i nie nadaje się do lania. No to jeszcze raz przycisnąłem i nogę sobie oblałem. Musi gdzieś być wylot z tego obwarzanka. Kamil z dziewczynami obstawili mnie, żeby ktoś mnie nie zwinął za lanie na ulicy, a ja stoję ze spuszczonymi portkami, zimno mi w dupę i chcę im powiedzieć, że nie mam czym się odlać, ale tylko jakiś bełkot mi z gęby wychodzi. I ja wiem, że oni nie mogą mnie zrozumieć, bo ja sam siebie nie rozumiem, ale przecież wiem, co chcę powiedzieć  i tak stoję bezradny i bełkoczę i pokazuję na dół żeby zobaczyli jak mi się ten obwarzanek zrobił. Dopiero Grażyna mi pomogła i zaraz mi ulżyło, jak się odlałem. Potem mnie biedna, odprowadziła do domu i też miała ze mną trzy światy. Wyrywałem się jej nie chciałem iść, bo myślałem, że mnie znowu do Baśki prowadzi. Wreszcie zobaczyłem ojca  i zacząłem mówić do niego „Kamilu”. A później jeszcze całą noc rozrabiałem, wstawałem, szukałem papierosa pod prześcieradłem, biegałem z dziesięć razy do kibla i dopiero nad ranem zasnąłem…”
28.03.2015
c.d.n.

wtorek, 3 marca 2015

8

W tamtych czasach dla każdego łodzianina słowo „Kochanówka” oznaczało przede wszystkim szpital leczący chorych psychicznie. Tak jak Kobierzyn, czy Tworki miała Kochanówka niezwykłą moc stygmatyzowania, bowiem ten komu danym było skorzystać z leczniczej pomocy szpitala, w którymś z tych miejsc, poza diagnozą medyczną otrzymywał również diagnozę, nazwijmy to – społeczną. Mogłeś cierpieć na schizofrenię, oligofrenię, psychopatię czy depresję, a społeczna diagnoza brzmiała zawsze jednoznacznie – wariat.
Do tego właśnie miejsca, któregoś październikowego poranka roku 1971 danym było mi zawitać. Sam szpital i jego jedenaście pawilonów zajmował ogromny obszar dwudziestu pięciu hektarów. Było to jakby miasteczko z własną kotłownią, kuchnią, piekarnią i pralnią, z zapleczem diagnostycznym, z własną biblioteką, salą kinową, kawiarnią – odgrodzone od świata zewnętrznego ceglanym murem. Murem, który w zamyśle dr. Karola Jonschera i pozostałych ojców założycieli szpitala miał raczej łączyć , niżeli dzielić, raczej przybliżać, niż oddalać, raczej integrować tych po jednej jego stronie z tymi żyjącymi po drugiej jego stronie – niż stawiać bariery trudne do pokonania. 
Taki to zamysł terapeutyczny, nowatorski jak na realia końca XIX wieku, a którego synonimem był ów ciepły ceglany mur stanowiący frontową jego część, legł u podstaw łódzkiego szpitala. W latach siedemdziesiątych wieku dwudziestego z owej koncepcji pozostało już nie wiele. Mur wrócił do swej właściwej roli: miał rozgraniczać, dzielić, miał wskazywać tu jest jedno, a tam po drugiej stronie coś zgoła innego.
Portiernia szpitala usytuowana tuż obok zamykanej bramy wjazdowej była tym miejscem, przez które należało przejść aby dostać się do izby przyjęć. Po okazaniu skierowania portier ręką wskazał kierunek gdzie mam się udać. Przyjęcia do szpitala odbywały się w pawilonie piątym, będącym jednocześnie oddziałem alkoholowym. Po zwykłych w takim razie formalnościach, podążyłem za panią salową do oddalonego o dwieście metrów pawilonu oznaczonego jako „VI”, na piętro pierwsze oznakowane dodatkowo jako „B”,  już jako pacjent podejmujący leczenie z dolegliwości opisanej przez dobrego doktora Jerzego Strausa tajemniczo brzmiącym skrótem : MF.
Pawilon szpitalny, do którego, poprzedzany przez panią salową, w końcu trafiłem, posadowiony był na planie dużej ułomnej litery "E", którą ktoś umyślnie pozbawił środkowej kreski leżącej pomiędzy górną a dolną. Kreskę dolną zajmowały klatka schodowa i gabinety lekarskie., pionowa kreskę stanowił zaś długi na trzydzieści a szeroki na trzy metry korytarz, będący główną osią komunikacyjną oddziału. Na jego początku, gdy na skutek przeraźliwego dzwonka otwarły się duże stalowe, pozbawione klamki drzwi, po lewej stronie dojrzałem wejście do pierwszej sali chorych, za nią wejście do sali drugiej, potem korytarz rozszerzał się tworząc coś na kształt świetlico-jadalni ze stołami i krzesłami oraz nieodłącznym w takich miejscach szafo-stolikiem zamykanym na drewniane drzwiczki, gdzie mieścił się telewizor. Minąwszy świetlico-jadalniane lewostronne wybrzuszenie korytarza a idąc wciąż w jego górę, mijało się wejście do małej, dość kameralnej, jeżeli to określenie tu pasuje, salki gdzie stały zaledwie trzy lub cztery łóżka zwrócone głowami w kierunku półkoliście usytuowanych okien, by na końcu korytarza, wciąż po lewej jego stronie minąć ostatnią, czwartą salę chorych. Całą prawą część budynku stanowiącą element pionowej kreski naszej ułomnej literki "E" zajmowały, licząc od stalowych wejściowych drzwi, duża łazienka z toaletami i podręcznym magazynkiem szpitalnej odzieży dla pacjentów, następnie gabinet zabiegowy, gdzie zazwyczaj przebywały pielęgniarki i gdzie podawano leki. Tuż za nim mieściły się gabinet pielęgniarki oddziałowej, sąsiadujący kolejno z oddziałową kuchenką, do której osobnymi, kuchennymi schodami dostarczano posiłki i skąd po podniesieniu przegrody stanowiącej element drzwi oddzielających kuchenkę od korytarza, trzy razy dziennie wydawano je pacjentom.
Korytarz kończył się na połączeniu pionowego elementu naszej ułomnej litery "E" z głównym poziomym jej fragmentem i zamykał się definitywnie głuchą ścianą, w której wszak umieszczono dwuskrzydłowe drewniane drzwi, których skrzydło mniejsze otwierało się wtedy gdy przejeżdżać przez nie miał wózek coś wwożący, lub coś lub kogoś wywożący. Wwożący z części oddziału potocznie zwanej „ogólną” do części zwanej „obserwacją”.
Kiedy wszak nie było takiej konieczności, otwierało się tylko jedno skrzydło drzwi i można było przemieścić się między dwoma częściami oddziału. Słowa „można było” odnosiły się jednak tylko do personelu, lub osoby posiadającej nieskomplikowany w swej budowie, ale zawsze jednak klucz, którym drzwi one otwierano. W szpitalu dla psychicznie i nerwowo chorych w Kochanówce pod Łodzią, w początku lat siedemdziesiątych dwudziestego wieku przedmiot ogólnie znany pod nazwą klamka, był przedmiotem rzadkim i na tyle mało spotykanym, ze bez obawy gorszącej pomyłki można uznać iż, w szpitalu owym naonczas klamki nie występowały. Drzwi przy których przez chwilę się zatrzymaliśmy oddzielające dwie części oddziału, stanowiły dla pacjentów granicę, którą przekroczyć można było tylko za zgodą lekarza prowadzącego. Zarówno w jedną jak i w drugą stronę.
Po przekroczeniu owej granicy wchodziło się do dużej sali, która nie licząc części sanitarnej, wydzielonej z górnej jej części, zajmowała całe poprzeczne górne ramię naszej ułomnej literki "E", długa na jakieś piętnaście, szeroka na pięć, sześć metrów, mieściła owa sala około trzydzieści metalowych łóżek, na których, gdy mnie tam wprowadzono, zobaczyłem leżące postacie chorych. Jedni spali, inni leżeli nieruchomo, jeszcze inni spoczywali w dziwnych pozach z szeroko rozstawionymi ramionami, przywiązanymi za nadgarstki, granatowymi, parcianymi paskami do krawędzi łóżek. Byli wszak i tacy, którzy odbywali niekończące się wędrówki od drzwi do okien i z powrotem od okien do drzwi, bądź też jak niektórzy, nieruchomo zastygali w pozie stosownej do tego w jakim akurat świecie przebywali i szeptem bądź głośno prowadzili swój dialogiczny monolog, czy może monologiczny dialog z żyjącą w nich obecną nieobecnością krain i zdarzeń tam się dziejących, a do których to światów własna choroba ich powiodła. Różne musiały być to światy i różne światów tych krainy …
Wszyscy chorzy ubrani byli w białe, u niższych sięgające kolan,bawełniane koszule i takież kalesony, których rozmiar regulowało się, umieszczonymi w pasie i u dołu nogawek trokami. Zdaje się że to tutaj, choć jeszcze nie tak dojmująco osobiście, jak za niedługo doświadczę, poznałem sens powiedzenia - palić troki. Sens i koloryt całe to prozaiczne, - rzekłby ktoś postronny, wydarzenie znamionujący.
W części obserwacyjnej zawsze znajdowały się przynajmniej dwie osoby personelu, zazwyczaj dwie, ubrane w szare fartuchy panie salowe.
Podobnie było i w dniu mojego przyjęcia. Trochę zdziwiony, że nie widzę lekarzy,  że nikt o nic mnie nie pyta, posłusznie przebrałem się w strój na „obserwacji” obowiązujący. W chwili jednak gdy schowałem pod poduszkę pełniącą również rolę szafki, papierosy i rożne drobiazgi, zostałem poproszony o położenie się na łóżku. Nie protestowałem zbytnio i po wyjaśnieniu mi, że takie tutaj panują zasady, grzecznie podałem ramiona. Jeszcze godzinę temu wolny i zdawało mi się jak wiatr swobodny, teraz przywiązany do szpitalnego łóżka i zdany na wolę innych, cierpliwie czekałem na wizytę lekarza. Z zaciekawieniem, ale i pewną obawą śledziłem zachowania moich współtowarzyszy. Ci spośród nich , którym dane było swobodnie przemierzać salę, co jakiś czas podchodzili do mnie z prośbą o papierosa. Większość bowiem z tych, a może nawet wszyscy w których tliła się wciąż iskierka świadomości i utrzymywali jakiś kontakt z otaczającym ich światem, ustawicznie palili; palili co kto miał, palili upchnięte w szklane cygarniczki pety,palili gazetowe skręty, a nieliczni spośród nich, ci których ktoś w dni wizyt odwiedzał, swoista arystokracja oddziału obserwacji palili calaki. Najczęściej „Sporty”, ale i „Poznańskie”, 'Klubowe” i „Extra Mocne”.
Jeden z nich, dziwnie chodzący mężczyzna, przy każdym kroku, najpierw wspinając się na palce, by za chwilę opaść na całą stopę, niewysoki, chudzieńki i wątły jak mgła, pan Tadeusz Ostrowski, trzydziestokilkuletni szatyn, z rzadkimi i strerczącymi na wszystkie strony włosami, palił jako jedyny „Mazury”. Długo, długo potem, kiedy udało mi się do niego zbliżyć i zyskać pewną dozę zaufania, Tadeusz dokonał wpisu do mojego podręcznego notatnika. Napisał swoje imię i nazwisko, ale nie wiedzieć czemu dokonał tego posługując się cyrylicą.
W rzędzie w którym znajdowało się moje łóżko, tuż za moją głową, leżał wysoki czarny mężczyzna. Nie w znaczeniu murzyn, który przy owym panu, mógłby śmiało uchodzić co najwyżej za kogoś nadmiernie opalonego, ale ktoś o kim można było powiedzieć tylko jedno– czarny.
Miał kruczoczarne i pozlepiane długie włosy, czarne jak węgiel, oczy nad którymi niczym kępy sitowia sterczały zrośnięte u nasady nosa bujne czarne brwi. I brwi owe żyły jakby swoim własnym życiem, bowiem Pan, którego nazwałem Czarnym, leżąc nieruchomo na swoim łóżku, wykonywał misterne, regularne ruchy. Nie będąc przywiązanym, trzymał brzeg ubranego w poszwę koca i płynnym ruchem najpierw odsłaniał zarośniętą jak u niedźwiedzia pierś, po czym płynnym ruchem zasłaniał się aż po czubek głowy. W tej pozycji na chwilę zastygał, po czym niby podnosząca się kurtyna, koc w jego rękach wędrował w dół. Nic przy tym nie mówił a jedynie oczy i brwi pana Czarnego za każdą odsłoną zdawały się być niepomiernie zdziwione, jakby próbując wykrzyczeć: - gdzież ja do cholery trafiłem ! ? Przez cały długi tydzień mojego na Obserwacji pobytu, nie licząc fizjologicznych przerw, pan Czarny niczym dobry szwajcarski zegarek wykonywał swoje ruchy i nigdy też nie wyrzekł ani jednego słowa.
Po jakimś, niedługim zdaje się czasie wszedł na oddział lekarz. Niespełna czterdziestoletni wysoki blondyn o matowym nieco głosie, poprosił bym udał się z nim do gabinetu. Doktor Janasik ( imię jego wyparowało z mojej pamięci ), bo on to właśnie miał być moim lekarzem prowadzącym, wprowadził mnie do swojego gabinetu i rozpoczął wywiad:
- Dlaczego, panie Andrzeju znalazł się pan w naszym szpitalu ? - spytał zerkając na leżącą przed nim na biurku dokumentację medyczną, bacznie wszak obserwując moją osobę.
- Nie wiem od czego zacząć, poza tym źle się czuję i chciałbym aby to minęło i było tak jak kiedyś.
- Domyślam się że potrafi pan nazwać to co miałoby minąć,- powiedział doktor po chwili milczenia,- i że opowie mi pan szerzej jak jest teraz a jak, według pana słów, było kiedyś ?
Emocje związane z przyjęciem do szpitala przez jakiś czas odwodziły moją uwagę od tego jak się czuję, od wewnętrznego rozbicia i dolegliwości podobnych do ostrego ataku grypy, teraz wszakże ponownie zacząłem wsłuchiwać się w samego siebie. To charakterystyczne dla stanów głodu; wsłuchujesz się w swoje wnętrze i tak naprawdę, na końcu zawsze usłyszysz to samo: jedna działka i jesteś uratowany, znikną chmury, wybłękitnieje niebo, świat znów nabierze powabu a za progiem tego – co – się – stanie czekać na ciebie będzie zielonooka nadzieja.
Na ile było mnie wtedy stać, starałem się przekazać doktorowi to co we mnie się dzieje. Ze zrozumieniem przyjął moją prośbę o przełożenie rozpoczętej rozmowy i zaordynował iż nie muszę być przywiązywany do łóżka, a celem złagodzenia stanu, w jakim wtedy się znajdowałem, zalecił niewielkie dawki relanium i neospasminy. Było to tak jakbyś trafił do szpitala z ostrym zapaleniem płuc a lekarz zlecił lipową herbatkę z miodem i cytrynę. Choć nie wiedziałem wtedy, że byłem pierwszym pacjentem oddziału „VI B” łódzkiego wariatkowa z rozpoznaniem morfinizmu, to jednak już ta pierwsza rozmowa z lekarzem uświadomiła mi, że wiedzę o tym jak przypadłość podobną leczyć mamy całkiem zbieżną, to znaczy żadną lub zupełnie znikomą. Zarówno on lekarz jak i ja pacjent zawarliśmy wtedy niemą, niepisaną i niczym poza wzajemnym przeczuciem niewyartykułowaną umowę: jeden udaje że leczy, drugi zaś stwarza pozory, że w skuteczność leczenia tego wierzy. A przynajmniej ja na ścieżkę do przeświadczenia takiego wiodącą, zdaje się zupełnie niechcący, wszedłem.
c.d.n.

sobota, 16 sierpnia 2014

7.



„ Czar, którego myśl się schwyci,
Urok dziwu snem się przędzie;
Coś, co nigdzie – a co wszędzie
Coś co nigdy – a co zawsze,
Najsmutniejsze, najłaskawsze,
Znane, a nieodgadnione,
Posiadane a stracone,
Coś z żałoby i pociechy,
Coś przez łzy i półuśmiechy...”

L. Staff



Gdzie są kwiaty z tamtych lat -
jasne kwiaty
Gdzie są kwiaty z tamtych lat -
czas zatarł ślad.
Gdzie są kwiaty z tamtych lat -
każda z dziewcząt wzięła kwiat,
kto wie czy było tak -
kto wie czy było tak ?


Gdzie dziewczęta z tamtych lat -
jak te kwiaty?
Gdzie dziewczęta z tamtych lat -
czas zatarł ślad.
Gdzie dziewczęta z tamtych lat -
za chłopcami poszły w świat,
kto wie czy było tak -
kto wie czy było tak?


Gdzie są chłopcy z tamtych lat -
dzielne chwaty?
Gdzie są chłopcy z tamtych lat -
czas zatarł ślad. 
Gdzie są chłopcy z tamtych lat -
na nieznany poszli szlak,
kto wie czy było tak -
kto wie czy było tak? (...)”

Seeger – Hickerson, tłum. W. Sieradzka


Zupełnym przeciwieństwem, tego z czym zetknąłem się u „Wujka” w „Egzotycznej”, czy w „Empiku” są moje wspomnienia wizyty u Janusza „Dzikiego”. Do jego mieszkania, przy ulicy Żeromskiego zaprosiła mnie Basia „Kora” wcześniej uprzedzając o zwyczajach gospodarza. W tamtych czasach piękne, przedwojenne mieszkania, do których prowadziły dwa wejścia, to główne oficjalne i to dla służby, dzielono na kilka mniejszych lokali. Dostawało się administracyjny przydział do określonego pokoju owego mieszkania, korytarz zaś zazwyczaj wyłożony ciemną boazerią i spowity atmosferą niegdysiejszej świetności mieszczańskiego świata, a z którego wychodziło się do poszczególnych mieszkań oraz łazienka i kuchnia tworzyły rodzaj przestrzeni wspólnej dla wszystkich przydziałem do owych mieszkań obdarowanych. Jednym z nich był Janusz „Dziki”, który w takiej właśnie przestrzeni wspólnej, jakim była ogromna kuchnia z wielkim kuchennym trzonem, starymi dębowymi meblami i surowym, ciemnym stołem, podjął nas ziołową herbatką. „Dziki” był wegetarianinem, którego zainteresowania biegły w rejony duchowości oferowane przez religie i filozofię Dalekiego Wschodu, gdzie milczenie jest również formą dialogu. Oczywiście jeżeli się o tym wie i jeśli uczestnicy owego dialogu znajdują się na podobnym poziomie ezoterycznej wiedzy. Tyle zapamiętałem z naszego spotkania jesienią 1971 roku. Wspólna ziołowa herbatka i wspólne milczenie, które do dzisiaj niesie dla mnie więcej treści, niż niejedno spotkanie nafaszerowane tysiącem banalnych słów.
Podobną postacią ówczesnej Łodzi był Andrzej Kustosz, z którym niestety nie dane mi było nigdy się zetknąć. Jego pasje powiodły go w rejony wschodnich sztuk walki, gdzie też stał się ich autentycznym mistrzem.
Tak z perspektywy ponad czterdziestu lat widzę nasz hipisowski, łódzki światek. Światek zamknięty w miejscach, gdzie bywaliśmy, zamknięty w treści naszych spotkań, zawarty w ludziach i w tym co w spotkania nasze wnosili. Była w tym ponadczasowa radość młodości: nadzieja, że tuż za rogiem czeka cię przygoda...I przygód onych nie brakowało, a wszystkie one zdawały się twierdzić, że świat jest piękny i piękny być musi, a wszelkie stanu tego zaburzenia, to jedynie wyjątki potwierdzające regułę. Choćby to, że czasem trzeba było coś jeść, w coś się ubrać, gdzieś mieszkać. Większość z nas mieszkała z rodzicami i póki syn czy córka się uczyli - problem ten nie istniał. Inaczej bywało, gdy pacholę naukę przerywało, czy to z powodu bolesnego zderzenia głowy z wiedzą, czy może z lenistwa, czy z powodu, jak to niekiedy bywało relegowania z Technikum, czy Liceum. np. „za sabotaż polityczny, manifestujący się tym, że uczeń lekceważył sobie normy, obowiązujące w socjalistycznej szkole, w ten sposób, że na zajęcia przychodził ustawicznie zarośnięty, ubrany w dziwaczny strój, nie przypinał tarczy szkolnej, a zamiast tego miał na rękawie wyhaftowany, odwrócony znak PKS. Akademię rocznicową upamiętniającą setną rocznicę urodzin wodza rewolucji październikowej Włodzimierza Lenina nie dość że zlekceważył odmawiając deklamowania wiersza sławiącego czyny wodza światowego proletariatu, do której to roli był przez ostatnie miesiące przygotowywany ale nadto skłaniał innych do zbojkotowania wzmiankowanej wyżej uroczystości.”
Los zdarzył, że mnie i Hermesowi w role takich pacholąt danym było się wpisać. Zakończywszy karierę naukową na czwartej klasie Technikum Chemicznego, trzeba było podjąć pracę i to nie tylko dlatego, że pieniądze, jak to od wieków bywa są środkiem wymiany dóbr ale i również dlatego, że w ówczesnych realiach, ten kto nie pracował, bądź nie uczył się, mógł być skazany na kilkumiesięczny areszt połączony z robotami publicznymi.
Ojciec Hermesa, Pan Henryk, żołnierz II Armii WP dwukrotnie ranny pod Lenino i pod Warszawą, prywatnie człowiek mądry i dobry, zdołał załatwić Andrzejowi
posadę na Politechnice Łódzkiej. Odtąd, do następnej wiosny, odziany w biały kitel Hermes wydawał będzie studentom odczynniki chemiczne w pracowni analizy chemicznej.
Możliwości mojego ojca - jako, że czas wojny spędził, jako niewolnik w obozie w Eisenach produkując niemieckie samoloty, a nadto wyzwolony przez armie amerykańską, dwa lata zwlekał z powrotem do kraju - sięgały nieco niżej. Temu tedy zawdzięczać mogę, że to co milionom widzów i czytelników " Ziemi Obiecanej" dane było niejako z drugiej ręki wynieść z lektury bądź filmu, mnie zdarzyło się doświadczyć osobiście. Myślę o fabryce Karola Scheiblera, wydziale wykończalni, oddziale farbiarni i o robotniku tejże farbiarni, który na czas jakiś z nią się związał. Dzięki protekcji mojego taty dostałem stanowisko o jakim tylko mogłem marzyć. Pracę, nie jak pierwsza zmiana o piątej, zaczynałem o godzinie siódmej i kończyłem o piętnastej. w tym czasie do obowiązków moich należało zapewnić ciągłość dostawy pewnego żrącego i toksycznego substratu wykorzystywanego w procesie barwienia tkanin. siarczek jakiś tam dostarczany codziennie w 200 kg beczce, należało połupać, wrzucić na wiodący ku górze taśmociąg z którego spadał do ogromnego kotła, potem zalać to wodą, puścić parę technologiczną i całość doprowadzić do stanu wrzenia. Potem na przeciąg 5-6 godzin czas wolny, czas zwiedzania fabryki, oglądania maszyn, czas rozmów, czas migania się i tworzenia pozorów, że jestem w miejscu, gdzie się pracuje i że sam w zbożnym onym dziele uczestniczę. Przewodnikiem w moich fabrycznych wojażach był Hary, czyli ktoś o kim można powiedzieć, że był, ale tak jakby go nie było. Miał ponad siedemdziesiąt lat i jak sam mówił, pamiętał fabrykę, jeszcze z czasów cara Mikołaja II. Niewysoki z wydatnym brzuszkiem, kaszkietem na głowie i nieodłączną miotłą w ręce nieprzerwanie od 1912 roku omiatał oddział farbiarni. Nawet kiedy przeszedł na emeryturę , nikt nie czynił mu przeszkód, by robić mógł to, co od zawsze robił. Tak to Hary był - a tym, co czyniło, że Harego jakby nie było był dokument wystawiony przez uczonych fachowców, w którym, jak byk stało, że Hary jest, co prawda niegroźnym, ale przecież notorycznym idiotą i matołem. Tyle mówił dokument, który uchronił go zarówno przed wszelkimi redukcjami jak i awansami pasując do roli żywej maskotki oddziału farbiarni dawnej fabryki Karola Scheiblera. Sam Hary, człowiek niezwykle jowialny, mówił raczej niedużo, zagadnięty wszak, chętnie wdawał się w pogawędki. Dzięki takim to właśnie pogawędkom poznałem historię fabryki chadzając za Harym po rozległym terenie i wsłuchując się w barwne opowieści. Kiedy zaczął się między nami rodzaj wzajemnej sympatii i zaufania pomagał mi w trakcie dożylnej iniekcji morfiny. Kiedy spadała na mnie chwila, w której miałem przyjąć dawkę narkotyku, a nie potrafiłem jeszcze zrobić tego samemu prosiłem o pomoc Harego. Szliśmy do pomieszczenia z prysznicem i tam Hary oderwanym paskiem tępej drukarskiej podkładki ściskał mi przedramię. Kiedy żyły dostatecznie nabrzmiały wprowadzałem igłę, Hary zwalniał ucisk i euforyczny płyn mógł popłynąć w głąb mojego organizmu. Mój poczciwy dobry Hary nigdy o nic nie pytał, ale zdaje się, że dobrze rzecz całą rozumiał, gdyż pewnego razu wypowiedział słowa, które niejeden chętnie by swemu autorstwu przypisał: "pamiętaj Jędruś, - bo po mojemu to te zastrzyki to nic dobrego, - pamiętaj, że Pan Bóg jest od tego co niemożliwe a ludzie od tego co możliwe i zanim go o coś poprosisz, spróbuj najpierw zrobić to samemu".
I spróbowałem. Nałóg, choć tak dotąd go nie nazywałem, poza euforycznymi doznaniami zaczął przynosić to czego nikt się nie spodziewa i w co nikt nie chce uwierzyć - konieczność.
Konieczność przyjmowania coraz większych i coraz częstszych dawek środka narkotycznego.
Już nie wystarczają dawki przyjmowane zwyczajowo gdzieś w zakamarkach pasażu
Schillera czy kibelku "Egzotycznej" raz na dwa, raz na trzy dni. Niepostrzeżenie zaczynam robić to codziennie, a pod koniec września i to przestaje wystarczać zmuszając mnie do korzystania z pomocy Harego.
Kiedy na początku września 1971 roku wróciłem do pracy, po trzymiesięcznym okresie bezpłatnego urlopu, wyznaczono mi termin okresowego badania lekarskiego. Wtedy to właśnie uwagę lekarki zwróciły ślady nakłuć na przedramieniu. Wyłgałem się jakąś zmyśloną historią o przypadkowych zadrapaniach, ale wysłuchać musiałem dłuższej tyrady o narkomanii i jej skutkach. Lekarka na nic nie nalegała i wręczając mi skierowanie do lekarza psychiatry powiedziała: jeżeli się pomyliłam proszę po prostu wyrzucić to do śmieci.
Nie pomyliła się a ja nie wyrzuciłem skierowania do kosza. Któregoś dnia, kiedy rano czułem się rozbity, bolały mnie kości a myśl biegła w jedną tylko stronę postanowiłem sprawdzić samego siebie i to gdzie się znalazłem.
W ówczesnych realiach wizyta w poradni psychiatrycznej nie była zwyczajną wizytą u zwyczajnego lekarza. To była wyprawa wymagająca przełamania pewnych uprzedzeń i utartych wyobrażeń. Miałem jednak szczęście gdy na początku października 1971 roku nieśmiało podszedłem do okienka rejestracji w Poradni Zdrowia Psychicznego Łódź - Górna. Tego dnia przyjmował pacjentów doktor Jerzy Straus i do niego to właśnie zaprowadziła mnie pielęgniarka. Doktor poprosił bym wszedł, przeczytał skierowanie i nie czekając na nic przysunął krzesło w moją stronę, objął moje dłonie i powiedział: synu jesteś o krok od nieszczęścia i choć niczego, z tego co ci powiem nie weźmiesz do siebie, posłuchaj mnie i połóż się na kilka miesięcy w szpitalu. Potem wyciągnął podręcznik z zakresu psychiatrii i czytał mi fragmenty z prof. Bilikiewicza.
Ujął mnie emanująca z niego ojcowską czułością i niezwykłym zaangażowaniem. Po mniej więcej godzinie bogatszy w kilka znaków zapytania i wątpliwości, które dr Jerzy Straus we mnie zasiał wychodziłem z przychodni ze skierowaniem na leczenie w Szpitalu dla Nerwowo i Psychicznie Chorych im. dr. J. Babińskiego w Kochanówce k. Łodzi.

6.

Łódź w latach 70 -tych to była ulica Piotrkowska i cała reszta przyległości. Piotrkowska była sensem miasta, gdzie mieściło się wszystko co ważne. Przynajmniej dla tych, którzy, bądź to związali się z ruchem hippie, bądź w mniej lub bardziej aktywny sposób z ruchem tym sympatyzowali.



Idąc od południa, po lewej stronie, istniał był sobie bar pod nazwą "Kogucik".

Z jego to właśnie ogródka, w którym siedziałem na pierwszej randce z Jolą wybiegłem by wynosić przedmioty z płonącej świątyni 19 maja 1971 roku, daremnie zresztą, gdyż walący się sufit uniemożliwił mnie i Zbyszkowi spełnienie szczytnego zamiaru.

pożar Łódzkiej Katedry 1971 r.

Wspominam ten bar z dwóch powodów: po pierwsze dlatego, że do serwowanego tutaj piwa tylko przy pierwszym kuflu wymagano zakupu serowego koreczka, co było chlubnym wyjątkiem w Łódzkiej gastronomii, po wtóre zaś dlatego, że właśnie dzień, w którym pożar zniszczył Łódzką Katedrę, był dniem, który zapoczątkował mój czas bycia z Jolą.

Idąc dalej w kierunku północnym, tuż za Katedrą stał najstarszy budynek Łodzi. Niepozorny domek z dwupiętrowym dachem, w którym to rozpoczął podbój miasta niejaki pan Scheibler. W latach powojennych mieściła się w nim księgarnia gdzie czasem wpadało się by zazwyczaj popatrzeć ale i niekiedy cokolwiek kupić. To tutaj właściwie nastąpiło moje mało owocne zderzenie z Herbertem Marcuse'm.


Idąc dalej na odcinku pomiędzy ulicami Boczna i Wigury mieściła się Komenda Dzielnicowa Milicji Obywatelskiej Łódź Śródmieście i choć na razie nie wadziliśmy sobie wzajem, to nie od rzeczy będzie wspomnieć o pewnej specjalności tejże smutnej instytucji. Otóż w przylegającej do frontowego budynku oficynie, na ostatnim piętrze, na które dostawało się jakimiś dziwnymi, stromymi schodami mieścił się ponury pokój, w którym zawodowym obowiązkom oddawał się kilku młodych osiłków. A obowiązki te polegały na tym, aby wiedzieć jak najwięcej o tym, co też ci hipisi robią i cóż robić zamierzają.  W tym miejscu powie ktoś: cóż w tym specjalnego, przecież w każdym mieście,  małym  czy większym instytucje takowe istniały? Śpieszę tedy z wyjaśnieniem: specjalność panów z owego ponurego pokoju tym się manifestowała, że każdy z nich cierpiał na swoisty jadłowstręt. Połowa z nich atakami białej gorączki, furii, wściekłości i toczeniem piany z ust reagowała na słowo "rosół" - kiedy druga połowa obsady owego pomieszczenia podobnych ataków doznawała na słowo: "pomidorowa".

Jeżeli tedy padło na ciebie i to ty musiałeś wspinać się po stromych schodach oficyny KDMO Łódź - Śródmieście, to pierwszą rzeczą, jaką po posadzeniu cię na drewnianym, chwiejnym taborecie było sakramentalne pytanie -  co wolisz: rosół czy pomidorową? Nieświadom dziwnej dolegliwości funkcjonariusz z owego pokoju odpowiedziałeś z głupia frant: rosół?! I sam sobie byłeś winien, że ci cierpiący na wstręt do rosołu wybijali ci spod tyłka stołek, a kiedy już bezbronny (o jakiej zresztą obronie tutaj mówić) leżałeś na deskach, dostawałeś kilka kopów. Wtedy zazwyczaj rodziła się refleksja: a może by tak "pomidorowa". I nieświadom niczego próbowałeś łagodzić sytuację po,..pomidorowa...Nic błędniejszego, od tych co nie lubili pomidorowej inkasowałeś swoja dolę i sponiewierany i obolały kombinowałeś dalej:

- panowie, ja żartowałem bo tak naprawdę to ja jedynie krupniczki, czasem jakaś ryżóweczka...

I to był twój koniec. Dla nich ten, który śmiał wspomnieć o czymś innym niż rosół lub pomidorowa stał się jedynie przedmiotem do bicia, do drwin i szyderstw, Lali cię więc nie po to wszak by zatłuc, ale bardziej po to aby uczynić bardziej spolegliwym i do współpracy skorym. Będąc konsekwentnymi, powinni ci smutni panowie zyskać możliwość spotykania się po latach, np. na portalu - "Nasza Komenda" i tutaj toczyć spory o wyższości rosołu nad zupą pomidorową.

Aż korci mnie, aby z imienia i nazwiska wywołać ich do tablicy. Ale niech tam, to oni w końcu muszą z tym żyć i czasami choćby przy goleniu, spojrzeć sobie w oczy...







Wracajmy wszak do naszej wędrówki ulicą Piotrkowską,której poza jedną, nie przecina żadna ulica nosząca tę samą nazwę i już jesteśmy przy pasażu im. Leona Schillera.


pasaż Shillerapasaż Shillera

Nie wiem z czego to wynika, ale w Łodzi zwykło się wymieniając nazwy ulic, pomijać imię lub nazwisko patrona, co z pewnością drażni nieco rodowitych Krakowian. Pasaż Leona Schillera to szeroka aleja łącząca ulicę Piotrkowską z ulicą Henryka Sienkiewicza, to miejsce spacerów z ławeczkami i klombami, gdzie łódzcy hipisi na początku lat siedemdziesiątych regularnie się spotykali. Tutaj poznałem "Dodka" i jego ówczesną dziewczynę - Anię Kamińską "Mirę", Anie Salę - "Vegę", z którą za czas jakiś zamieszkamy w Komunie w Zawiści. Pojawiają się tutaj ludzie z okolicznych miejscowości - "Mnich" ze Rzgowa i "Bobas" z "Vikingiem" z Pabianic. W pasażu poznają braci "Danka" i "Benka", których nadopiekuńczy ojciec ustawicznie depcze nam po piętach.
W pasażu Schillera pojawiają się ludzie, z którymi bądź to otrzemy się zaledwie ramionami, bądź też wzajem pisać będziemy osobami swymi, swoje i cudze biografie. Pamiętam "Piera" - dużo od nas starszego wagabundę i Adasia "Canabisa", Henia zwanego "Chrystusem" i Pawła "Kopernika". Tutaj poznaję Romka Muzala - "Romanina" pełnego ciepła i serdeczności człowieka, który jako pierwszy z nas, swój "drugi brzeg tęczy" znalazł na bruku podwórka jednej z łódzkich kamienic. Spadając nań z wysokości kilku pięter i nie z własnej woli lotu owego dokonując.
Pasaż funkcjonował w zgodzie i harmonii z rytmem pór roku i pogodą, które wzajem to zapraszały nas na przyjazne ławeczki, bądź też wyganiały do sąsiedniej zeń komórki "Egzotyczna". Była ona jakby zadaszonym i ogrzewanym przedłużeniem pasażu. Tutaj albo w okolicznych rejonach, podobnego kolorytu i klimatu podobnego, ścieżki moje krzyżowały się lub pod innym się kątem przecinały  ze ścieżkami Stasia "Blondynka", Bogusia z nad "Egzotycznej", Iwony Ciapulskiej i Czarka Plewińskiego; Ireny z Chojen, pięknej blondynki ,bardziej znanej jako Irena Łazarzowa ( od Łazarza z Poznania) Jarka "Rasputina", "Bidy", "Asika", "Jamnika", "Dzidziego","Araba" i wielu wielu innych związanych z ruchem hipisów w Łodzi.
Zostawmy na razie pasaż i jego bywalców, zostawmy "Egzotyczną", której nazwa, pachnie mi po dziś dzień kawą i tytoniowym dymem, podobnie jak słowo "Delikatesy" pachnieć będzie zawsze pomarańczami i mieloną kawą i jak Antoniemu Słonimskiemu słowo "Pachnieć" zawsze pachnieć będzie. Zostawmy,by przejść jeszcze kawałek ulicą Piotrkowską i na rogu Traugutta przystanąć chwilę przed "Grandką".

Piotkowska róg Traugutta 1971 r.

W niej to - jak sam mi opowiadał - dla Maćka Oberbeka kończył się sen o szpadzie, sen o wielkiej karierze wybitnego pianisty, sen o cylindrach, frakach, La Scalach, sen o kobietach, pieniądzach, sen o śnie, który nie zechciał się przyśnić...Zabrała go wódka i glimid, zostawiając w zamian pospolitość akompaniowania sympatycznym niewątpliwie paniom i panom, wcinającym pączki w najdroższej z łódzkich kawiarni.

Idźmy wszakże dalej śladami hipisowskiej Łodzi początku lat siedemdziesiątych. Opodal "Grand Hotelu" skręciwszy w ulicę Traugutta, dochodzimy do budynku, w którym mieszkał Rysiek Matwiej. Była to dość typowa łódzka kamienica dająca schronienie mocno nietypowemu lokatorowi. Matwiej - bo tak popularnie go zwano - uczynił ze swojego pokoju coś, co każdego nowo wchodzącego nieodmiennie zdumiewało; w całym pomieszczeniu bowiem, na obdartych z tynku ścianach,z których wydobyto fakturę ceglanego muru - wisiały obrazy namalowane przez Ryśka. Jakieś senne fantasmagorie bawiącego się barwą malarza, jakieś surrealistyczne impresje artysty, który kolorem próbował opowiedzieć o swoim świecie. I jakby tego mu było mało, to i sam nosił się na sposób będącym ciągiem dalszym jego malarskich poszukiwań: długie blond włosy, podkoszulka (nie istniały jeszcze T-shirty) w kolorach tęczy i robione na drutach spodnie z dwukolorowymi nogawkami.Takiego widzę go w mych wspomnieniach: najbarwniejszą postać szarej Łodzi, wiele lat jeszcze przemierzającej rejony ulicy Piotrkowskiej, ze skrzypcami pod pachą i fletem w torbie. Wiele mogą jeszcze na jego temat napisać niegdysiejsi bywalcy niegdysiejszych knajp, knajpek i lokali, gdzie Matwiej grywał i gdzie pamięć po nim żyje do dnia dzisiejszego.

zdjęcie:"Grupa w Składzie" - pierwszy od lewej Ryszard Matwiej

Od budynku, gdzie nieco zabawiliśmy jest tylko kilka kroków dzieliło nas od KMPiK , gdzie, jak zdaje się w każdym mieście wojewódzkim, hipisi polscy czy to w Łodzi, we Wrocławiu czy Warszawie zaczynali swoją przygodę z "ruchem". Zazwyczaj prędzej niż później wypraszano nas z owego przybytku socjalistycznej kultury. Nasz łódzki "empik" zamknął przed nami swoje przyjazne podwoje na przełomie 1971  i 1972 roku, zostawiając nas niebogi na pastwę kawiarenek, ławek w parku, krańcówek tramwajowych, czy innych miejsc, gdzie mogliśmy się spotykać. Jednym z nich było mieszkanie "Wujka" usytuowane w okolicy ulic Nawrot i Nowej. Świadomie nie użyłem słowa komuna, gdyż odczuwam wewnętrzny dysonans, kiedy porównuję to co, działo się w  mieszkaniu "Wujka", a tym co pamięć mi podsuwa jako charakterystyczne dla miejsc za takowe uchodzące. Przede wszystkim "Podkowa Leśna", czy "Zawiść" to były komuny usytuowane gdzieś na uboczu, z dala od miast, gdzie swoista izolacja wymuszała od zamieszkujących je, określonych zachowań. W mieszkaniu "Wujka" bywało inaczej. Nie trzeba było w nim mieszkać a wystarczyło bywać. Kiedy padało, było zimno, kiedy wagary oddalały problem klasówki, kiedy chciałeś się z kimś spotkać, kiedy byłeś już po pracy, kiedy miałeś już dziewczynę, a nie miałeś wolnej chaty, kiedy w końcu chciałeś "przygrzać", "przyćpać", czy "przywalić" - szedłeś do "Wujka". Gospodarzył on na dużym trzypokojowym mieszkaniu, będącym częścią starej przedwojennej willi, z dyskretnym wejściem z kamiennymi schodkami, po których wchodziło się z cichego zaułka. Sam gospodarz starszy od nas o kilkanaście lat, był już człowiekiem żonatym, pracującym, miał kilkuletniego synka Tomka i krąg jego zainteresowań, poszukiwań, aspiracji, czy marzeń w żaden sposób nie obejmował swym zasięgiem tego co my do świata jego wnosiliśmy. Poza jednym może - narkotykami. Trudno znaleźć w człowieku taki moment, taką chwilę, którą można nazwać graniczną. Graniczną to znaczy coś rozdzielającą, rozdwajającą, czyniącą, że po jednej stronie jest jedno, a po drugiej zaś, już coś zgoła innego. "Wujek" był w takim właśnie momencie: pił - bo sądził - że tego chce, bo alkohol mu smakował, bo było im razem ze sobą dobrze . Teraz wchodził na etap picia - "bo muszę" i moment ten zbiegł się z odkryciem opiatów. One to: morfina, makiwara a za czas jakiś polska heroina i ludzie, którzy w świecie jego się pojawili, uwolnili go od alkoholu,w zamian dając coś, czego konsekwencji nikt z nas nie był w stanie przewidzieć, ale co wówczas dawało poczucie szczęścia i absolutnej wolności...  

> 16.09.2013

5.

Wspomnienia Hipisa cz. V

2013-02-16




Z podwiniętymi ogonami opuszczaliśmy Częstochowę i w nastroju psiaka, który wypadł z sań. Nie trwało to jednak długo, gdyż nazajutrz byliśmy już w Sopocie, korzystając z uprzejmości Polskich Kolei Państwowych. Istniała niepisana umowa, na mocy, której rewizorkolejowy na widok podobnych nam obywateli, rezygnował z absurdalnego pytania o ważny bilet, a zwyczajnie, często z uśmiechem na ustach wyciągał, przepasany niedostępną gumką bloczek mandatowy i chemicznym ołówkiem wypisywał dane swej ofiary. Nie ma się czym chwalić ale ja tych mandatów uzbierałem kilkanaście.
Podjęliśmy z Hermesem wyprawę do Sopotu w zupełnie konkretnym celu. „Monitor”, czy może „Geminus” twierdzili, że w Sopocie „ferma” jest dostępna bez recepty, a Morfina też bez większych problemów sprzedawana jest w  aptekach. Jakkolwiek jeszcze, żaden z nas nie był jeszcze uzależniony, to jednak doświadczenie nasze ze środkami, trwające od ponad roku, czyniły, że w kategorii potrzeb stawały się owe środki dobrem coraz bardziej pożądanym.
W tamtych czasach istniały dwa sposoby zdobywania narkotyków:
Albo kupowałeś je na czarnym rynku, co było raczej trudne, bowiem rynek taki praktycznie nie istniał, sporadycznie tylko do transakcji takich dochodziło (pierwszy mój zakup to 10 ampułek morfiny za 0,02 g. za 200 zł.) albo sposób drugi polegający na fałszowaniu recept. Samego zaś fałszowania istniało kilka sposobów. Od najprostszych polegających na wywabieniu oryginalnego wpisu i w jego miejsce umieszczeniu własnego, po profesjonalne techniki, kiedy to posiadając trzy pieczątki: odpłatność 30%, imienną pieczęć lekarza konkretnej przychodni oraz bloczek recept – produkowało dla własnych potrzeb żądany środek. Użyłem zwrotu „produkowałem” świadomie, bowiem w latach 1970-1972 posiadanie jako tako podrobionej recepty równało się faktycznie wejściu w posiadanie morfiny. Brałeś receptę, przygotowywałeś 3 zł. 75 gr. drobnymi i wchodziłeś do pierwszej lepszej z brzegu apteki i po chwili bez żadnych problemów wychodziłeś z 10 ampułkami środków. Potrzebna była tylko chęć, recepta i parę groszy w kieszeni. Skoro w takich realiach żyliśmy, jasne jest, że chcąc nie chcąc weszliśmy na naszą drogę do nikąd, kiedy to „chodząc za marnością, marnością się staliśmy”. Ale to dopiero się stanie; na razie jest słonecznie i błękitnie; wokół rozkwita tysiące kwiatów a my wierzymy, że życie to radość i wieczna beztroska. W procederze opisanego wyżej sposobu zdobywania „środków” istniał jeden słaby punkt, o który potknie się w końcu każdy prawie, kto próbował wcielać go w życie. Otóż wchodząc do apteki z receptą i drobnymi musiałeś mieć jeszcze dowód osobisty, z którego pani magister farmacji zanim skierowała cię do osobnego okienka z napisem „kasa” – spisywała komu narkotyk jest sprzedawany. Początkowo posługiwaliśmy się własnym, później w miarę zdobywania doświadczenia i nadchodzących refleksji – „gubiło” się własny dowód osobisty, „gubiło” oczywiście na potrzeby Milicji Obywatelskiej, wyrabiało nowy dowód, a na ten rzekomo zgubiony dalej realizowało się recepty. Dotąd, dokąd nie trafiło się na dociekliwego farmaceutę. Trudno ocenić dlaczego ale przez blisko dwa lata tych dociekliwych jakby nie było, jakby nikomu do głowy nie przychodziło, że można recepty fałszować.
Oprócz opisanego przeze mnie sposobu falsyfikacji dokumentów publicznego zaufania jakimi recepty były, istniał jeszcze sposób, nazwę go bez przesady – artystycznym. Otóż sposób ten polegał na tym, że oryginalne pieczęci umieszczone na jakimś dokumencie, kopiowało się na blankiet recepty w ten sposób, że posługując się specjalną lupą, twardym rysikiem i kalką ołówkową odwzorowywało się pieczęcie na umieszczoną pod spodem receptę. Sposób ten jednak dostępny był tylko dla osób uzdolnionych plastycznie, jednym z takich był „Hermes”, którego w tajniki rzemiosła wprowadził, przyszły jego szwagier – Jarek „Rasputin”. Hermes okazał się uczniem na tyle zdolnym, że produkowane przez nas recepty nie wzbudzały jakichkolwiek podejrzeń, czy wątpliwości. Nikomu z nas nie przychodziła do głowy wówczas myśl, że z faktu, iż wykupujemy zwyczajowo receptę opiewającą na 10 amp. Morphini hydrochlorici 0,02 g, za kwotę 3 zł 75 gr, co stanowiło 30% z 12,50 zł – Ktoś, kiedyś wymierzy dla nas art. 199 K.K. Artykuł groźny, mówiący o przestępstwie gospodarczym przeciwko własności publicznej (czyt. komunistycznej). Przewidujący karę do 10 lat pozbawienia wolności. Ale to dopiero się stanie, za czas jakiś.

Na razie jest sierpień roku 1971, jest Sopot Kamienny Potok, Sopot Wyścigi, Sopot Monte Casino i my z głowami w chmurach z radością budzący się do przeżycia kolejnego dnia, naszej niedomyślanej młodości. Budzący się zwyczajowo na taniutkim campingu (dzisiaj na jego miejscu postawiono Aqua Park) w Kamiennym Potoku, który posiadał kilka nieocenionych zalet. Po pierwsze był tani, po drugie obsługa nie była nazbyt dociekliwa, co pozwalało unikać zbyt częstego sięgania do zazwyczaj pustawych kieszeni, po trzecie camping  sąsiadował z istniejącym do dzisiaj campingiem wyższej klasy zaopatrzonym w normalne ubikacje i ciepłą wodę (nie muszę chyba pisać, co z tego wynikało) i po czwarte wreszcie nasze ukochane pole namiotowe bezpośrednio sąsiadowało z gwałtownym obniżeniem prowadzącym wprost do morza. Podczas zdarzających się nocnych nalotów milicji łatwo było wymknąć się w niedostępną dla nich strefę nadmorskiej stromizny, jarów, wykrotów i zbyr. Choć każdy dzień wyglądał inaczej to były elementy stałe: rano wędrówka po jakieś bułki, jakiś nieśmiertelny paprykarz szczeciński czy innego wędzonego dorsza (jedzta dorsze bo g…… gorsze – mawiano), później plaża, morze, po południu zaś gwóźdź każdego dnia czyli wędrówka na „Monciak” – główną promenadę Sopotu.


Monciak czyli Aleja Monte Cassino - lata 70-te

Idąc mroczną, zacienioną ogromnymi bukami aleją Sępią przysiadaliśmy na stojących wzdłuż niej ławeczkach i następowało to, co stanowiły preludium każdego popołudnia – Andrzej „Hermes”  z przepastnej torby z wyhaftowaną żółtą pacyfką wyciągał szklaną strzykawkę i dwie ampułki morfiny, ja – wyciągałem wbitą w kieszeń przedwojennego munduru igłę i wzajemnie dokonywaliśmy na sobie iniekcji. Już wtedy dożylnie, już z pełnym kopem. Nie mówię o trwającym wówczas kilkanaście godzin błogostanie i euforycznych myśli łagodnym przepływie, ale o zewnętrznych znamionach, po których podobnych sobie rozpoznawaliśmy i rozpoznawani byliśmy. Po jakimś czasie po przeżyciu „kopa” biegło się nieomal do stojących co i rusz saturatorów.

Gdyby zabrano mnie kiedyś do wehikułu czasu i kazano na podstawie pojawiających się przedmiotów przez ludzi użytkowanych wskazać epokę – bary mleczne i saturatory właśnie, nieomylnie wskazywały na epokę PRL-u.
Biegliśmy tedy do owych saturatorów, mobilnych punktów dystrybucji wody sodowej i raczyliśmy się po 30 gr. szklanka, napojem, którego organizm owładnięty płynącą żyłami morfiną pozornie potrzebował. Pozornie, gdyż po jakimś, niedługim zazwyczaj czasie następowały torsje i gwałtowne wydalanie płynu. Potem znów saturator, czasem nawet woda z czerwonym za złotówkę, czy żółtym za złote dwadzieścia sokiem i na powrót torsje. Nie było to 
wszak czymś nieprzyjemnym, wręcz przeciwnie papierosy i woda sodowa na tym etapie narkotycznej  wędrówki, wzajem się uzupełniały i stanowiły dla nas nierozdzielną całość.

Tak jak i rozmowy o wszystkim i o niczym, które toczyliśmy przysiadając na kamiennych płytach alei Monte Cassino obok ustawionego buta, który po pewnym czasie – zapełniał się jakimiś, najczęściej brzęczącymi datkami. To była ostateczność, która najczęściej pod koniec lata bywało, wkraczała w nasze życie. Tak zresztą, jak i posiłki na sępa. Ten kto bywał w tych latach w Sopocie, pamięta zapewne bar szybkiej obsługi, który usytuowany był około stu metrów od wejścia na teren molo. Zwał się ów bar „Meduza” i poza piwem serwowanym na zewnątrz, oferował całkiem przyzwoite jedzenie. Bywały różne sposoby sępienia: od najprostszych, kiedy to siadałeś na wprost, ucinającego dymiącą botwinkę i zerkającego na stojącą obok kaszę gryczaną z cynaderkami obywatela, robiłeś smutną minę skrzywdzonego przez życie, a przy tym głodnego oberwańca – czekałeś na rozwój wydarzeń. Zazwyczaj przynosiło to zamierzony efekt i cynaderki stawały się twoją własnością. Bywało  jednak, że los postawił na twojej drodze – przy jednym stoliku nieczułego gbura. Wtedy Andrzej, bo on to właśnie, jako człowiek wszechstronnie uzdolniony demonstrował swoje talenty aktorskie. Bez mrugnięcia oka, z kamienną twarzą rzucał serię spojrzeń od talerza do oczu nieczułego gbura i na powrót. I tak przez przeciąg talerza gorącej botwinki. Mało, kto wytrzymywał. Jeżeli los wyjątkowo ci nie sprzyjał i twoje vis a vis było wyjątkowo bezczelnym i na domiar niezłym gburem istniało w repertuarze Hermesa rozwiązanie ostateczne. Rozpoczynał palcami spacer po stole – od siebie ku upragnionej kaszy z cynaderkami. Zrazu na sposób koci: delikatnie i skradającego, trzy-cztery razy w te i we wte, przy tym spojrzenia, okraszone znaczącymi chrząknięciami. Nie było na to silnych ale oczywiście jak to w życiu, los mógł z ciebie zakpić i danego dnia postawić przed tobą mało, że wyjątkowo bezczelnego, to jeszcze gbura, który ubzdurał sobie, że to on zjadał będzie kaszankę z grzankami. Nic z tych rzeczy i nie z Hermesem. Następowała faza ostateczna. Kocie skradanie kończyło się pośrodku talerza z pożądanym daniem, uchwyceniem kęsa posiłku, przeniesieniem do ust własnych i po chwili delektowania się, wyrażenie opinii: znowu nie dosolili…
Wierzcie lub nie wierzcie, ale nie było na Hermesa silnych. Nikt, kogo sobie upatrzył nie dotrzymywał mu pola. Trudno dziś dociec na ile pomocne w tym były jego talenty aktorskie, a na ile słuszna postawa i gdzieś tak lewitujące wokół jego postaci wrażenia, że jakby co, to i w mordę przyłożyć potrafi…
Nie jeden i nie jedna przyzwoity posiłek w sopockiej „Meduzie” Hermesowi zawdzięczali.
Ale dość z przyziemnością. Nadchodził wieczór i w kilkadziesiąt zazwyczaj osób przenosiliśmy się do Wyścigów, gdzie tuż obok torów kolejki, pod zadaszeniem z wielkiej plandeki królował Non-Stop. Kultowe miejsce gdzie przy dźwiękach żywej muzyki tańczyło się do północy. Gdzie poznawało się nowych ludzi, najchętniej płci przeciwnej, toczyło rozmowy, najczęściej o muzyce i które to muzyczne dysputy kończyły się nierzadko czułymi objęciami na ławeczkach sopockiego „monciaka”.


Wszystko jednak co dotyczy naszej doczesności ma swój koniec. Nawet to co najpiękniejsze ustąpić musi miejsca – nowemu. Tak też i piękne wakacje roku 1971 dobiegały z wolna do swego końca. Zrealizowawszy kilkanaście recept, bogatsi w parę nowych znajomości i wrażeń jakie zazwyczaj temu towarzyszą a również w środki, w tym deficytową już wówczas w Łodzi „fermę” opuszczaliśmy przyjazny nam Sopot. Kolejką miejską do Gdańska Głównego, później tramwajem na dawną E-16 – to była coroczna marszruta zwiastująca koniec letnich wojaży. Stawaliśmy na dzisiejszym trakcie św. Wojciecha i mając za plecami płynącą Radunie z ufnością unosiliśmy swe autostopowe książeczki w kierunku przejeżdżających samochodów. Łódź, szara ale przecież kochana stawała się naszym najbliższym celem.

31.01.2013r.