sobota, 16 sierpnia 2014

4.

2012-10-06

Skończyłem poprzedni odcinek nieoczekiwanym pojawieniem się milicji na klasztornym wzgórzu. Nie pamiętam, czy było to 15 sierpnia, wiem jedynie, że był to ostatni dzień zlotu. Kładliśmy się spać, było już ciemno, kiedy dotarł do naszych uszu złowieszczy okrzyk: - milicja!!! W kilkanaście minut zwinęliśmy namiot i dołączyliśmy do tworzącej się kolumny. Okazało się bowiem, że musimy natychmiast opuścić teren zlotu. Dlaczego? Na takie pytanie zazwyczaj w tamtych latach nie znano odpowiedzi. Nawet jeżeli ktoś odważył się je postawić.  Nie wiem, czy ktoś dziś potrafi odpowiedzieć na pytanie: ilu z nas znalazło schronienie na terenie klasztoru? Pamiętam, że w zwartej kolumnie wkroczyliśmy tam i ulokowani zostaliśmy w kaplicy Matki Boskiej Częstochowskiej. Ilu z uczestników zlotu znalazło nocleg u ojców Paulinów? – myślę, że kilkuset. Ilu zaś zostało na zewnątrz murów klasztornych, przed którymi zamknięto bramę – tego nie wiem. Podnoszenie przez niektórych uczestników tamtych wydarzeń zarzutu, że nie wszystkich na teren klasztoru wpuszczono – jest co najmniej nieodpowiedzialne. Trzeba pamiętać o ówczesnych realiach. Żyliśmy w państwie komunistycznym, państwie, gdzie milicja mogła wszystko – dlatego miast pretensji – należy ojcom Paulinom podziękować – za ten akt odwagi. Bo niewątpliwie aktem odwagi było udzielenie azylu części zgromadzonych hipisów. Dlaczego nie pozwolono wszystkim ewakuować się na teren Jasnogórskiego klasztoru? Nie wiem dlaczego. Może dlatego by nie przeciągać struny, być może na skutek nacisku na przeora, nagłego telefonu, etc…  Zapewne nigdy się tego nie dowiemy. Jeden fakt pozostaje bezsporny: dużej części uczestników zlotu udzielono realnej pomocy i o tym nie należy zapominać. Tak, jak nie należy zapominać o tym, że akcja milicji na tyle skutecznie spacyfikowała uczestników zlotu, że nazajutrz, po nocy spędzonej przed obliczem Jasnogórskiej Pani, chyłkiem opuszczaliśmy Częstochowę. Podobnie zresztą, jak i ci, którym nie pozwolono wejść do klasztoru. Jakiejś części, w miarę swoich możliwości pomocy udzielił Andrzej – „Belfegor”. Opuszczaliśmy Częstochowę wystraszeni brutalną akcją milicji, ale po niedługim czasie, w wielu z nas zaczęło narastać przeświadczenie, że, to co robimy jest słuszne. Skoro ta władza jawiąca się wszystkim, jako uosobienie zła wszelkiego, zła którego egzemplifikacją było rozstrzelanie w grudniu 1970 r. kilkudziesięciu mieszkańców Wybrzeża: bez powodu, bez sądu, bez zadania racji, skoro ta władza, fałszująca historię, spychająca na cywilizacyjny margines większość Polaków, skoro ta władza stara się nas hipisów zniszczyć – znaczy to, ze nasza postawa, nasz wybór jest dobry i słuszny. Nie chcę, broń Boże twierdzić, że miało to związek z jakąś formą świadomości postawy politycznej. Przynajmniej w klasycznym rozumieniu polityki, jako „rozumnej troski o dobro wspólne”. Nie, tego nie twierdzę, uważam jednak, że wrogie nastawienie władzy w pewien sposób, niechcący nobilitowało nasz ruch, przydawało mu aury kontestacji i nonkonformizmu. Za długie włosy i dziwaczny w tamtych czasach, kolorowy strój, u dobrego milicjanta mogłeś spodziewać się sarkazmu i drwiny, u złego zaś, przymusowego strzyżenia, nękania wielokrotnym „czterdziestuośmiogodzinami”, preparowania kryminalnych zarzutów. A bywało, że i niezawiśli sędziowie wlepiali kilkuletnie wyroki więzienia.
Wielki francuski filozof Henryk Zbytkower, bardziej znany , jako Henri Bergson (niewielu pewnie wie, iż „Szmulowizna” w Warszawie, to dawny majątek dziadka Bergsona – Szmula Zbytkowera pisał, że mózg nasz jest odciśnięciem się ducha w materii.
Parafrazując: duch tamtych czasów, duch zarówno Haight Ashbury, jak i duch siermiężnej Polski przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych XX wieku odcisnęły swój ślad w mózgach i świadomości części młodzieży.
Nasz własny hipisowski i polski „Titanic” wyruszył był właśnie w swój dziewiczy, jedyny i niepowrotny rejs…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz