Łódź maj 2012r.
Chcąc rzucić nikłe choćby światło na historię hipisowskich zlotów jakie odbywały się w Polsce w początku lat 70-tych – trzeba mieć świadomość, że dzieli nas od wydarzeń onych ponad 40 lat. Źródła pisane to margines; zachowane listy, notatki gryzmolone na skrawkach papieru – one oddają co najwyżej nastrój tamtych dni. Fotografie – te mówią to co mówić mogą: kto i gdzie. Istnieją zapewne w archiwach (Filmoteka Polska oraz IPN) materiały filmowe, ale dostęp do nich jest ograniczony.
Pozostaje zatem pamięć nasza: zawodna, ulotna, nietrwała, na której ciąży piętno subiektywności przestroga jakiej każdemu studentowi historii już na pierwszym roku udzielają: nikt tak nie konfabuluje jak naoczny świadek…
Pomny na wszystkie te ograniczenia i niedogodności postaram się przelać na papier (dosłownie: piórem marki PARKER) to co pamięć moja zachować zdołała.
Chcąc pisać o zlotach, koniecznie wspomnieć trzeba o instytucji zwanej Auto – Stopem. Zapoczątkowana bodaj w latach 50-tych, zrazu powoli, w połowie lat 60-tych stała się instytucją kultową. Mając legitymację szkolną, często spreparowaną tak, byle tylko być szesnastolatkiem, do tego książeczkę PKO z wkładem – 200 zł – kupowałeś książeczkę Auto- Stop i stawałeś się na dwa miesiące wakacji wolnym jeźdźcem, którego wolność wyznaczała jedynie własna wyobraźnia. A może ona niezwykłych rzeczy dokonywać. Może podchlorynem sodu mikrego czternastolatka uczynić dwa lata starszym ( po to wymyślono Technika Chemiczne). Może rodziców utwierdzić w przekonaniu, że latorośl u rodziny na wsi bawi, kiedy delikwent z włosem rozwianym mknie na „pace” odkrytej ciężarówki w tajemnicze „przed siebie”.
Rzucało się co roku w ową przygodę dziesiątki i setki tysięcy młodych ludzi, kuszonych nadzieją przeżycia czegoś niezwykłego. Bo każda wyprawa, każdy jej etap były inne. Nie wiedziałeś jak się zacznie, ani jaki będzie jej finał. Byłeś ty, sam na sam z przyrodą, która cię wabiła i onym tajemniczym imperatywem – „przed siebie”. On to czynił że spokojnie znosiłeś, bywało, wielogodzinne daremne umizgi do pędzących ciężarówek, obolałe kości po noclegach na parkowej ławce czy przydrożnym rowie lub codzienną dietę złożoną z pięciu bułek z powidełkiem i litrem kawy w mlecznym barze.
Mimo, a może temu dzięki temu właśnie, przez sześć kolejnych wakacji przemierzałem wszerz i wzdłuż kraj mój ukochany.
Nieodmiennie wraz z końcem roku szkolnego, razem z kolegami, później z koleżankami a w końcu często samotnie wychodziłem na trasę. Słowo „trasa” miało swój niepowtarzalny, dzisiaj nie istniejący koloryt.
Trasa – to była droga gdziesik wiodąca, ale nade wszystko byli to ludzie, tacy jak ja autostopowicze, ludek mający swoje zwyczaje, niepisane prawa, swój sznyt, nieomylnie odróżniający ich od całej reszty, czyli zwykłych „łebków”. Na trasie rzeczywistość nabierała nowych wymiarów: były samochody, „łebki” i autostopowicze.
W końcu lat sześćdziesiątych i początku siedemdziesiątych Mekką, Ziemią Obiecaną, letnią stolicą autostopowiczowskiej braci stał się Sopot, a w nim trzy szczególne miejsca: Kamienny Potok ze swym polem namiotowym, gdzie się sypiało, „Monciak” – czyli Aleja Monte Casino, gdzie zobaczyć można było, jak i zostać zobaczonym; W końcu Sopot- Wyścigi ze swym Non - Stopem gdzie wieczorami tańczyło się przy żywej muzyce.
A było przy czym tańczyć i było czego słuchać. Koncertowali tutaj: Niemen ze Skrzekiem, Breakauci, Maryla Rodowicz, Niebiesko-Czarni. Pamiętam, że przez dwa kolejne lata ( 1969-70) występowała tam znakomita grupa „Blue Effect”.
Sopot, jak magnes przyciągał dodatnio naładowanych, czy mówiąc inaczej, tych jakby nieco innych. Ani lepszych, ani gorszych, tyle, że o innej nieco wrażliwości. Wśród tychże, których wrażliwość buntowała się przeciwko socjalistycznemu status- quo, a którym dane było wymieniać myśli i młodzieńcze doświadczenia z podobnymi sobie – bez obawy pomyłki szukać można prekursorów ruchu hipisowskiego w Polsce.
Kończąc wątek autostopowy postawię taką oto tezę: bez Auto –Stopu, bez swobodnej wymiany ludzi i ludzi tych myśli, bez Sopotu, bez Non Stopu – ruch hippie w Polsce albo wcale by się nie narodził albo narodził się znacznie później i od początku dziedzicznie już był obciążony przekleństwem „polskiej heroiny”.
Te sopockie letnie spotkania mimo, że nikt formalnie ich nie organizował, były zaczynem tego co później zyskało nazwę „zlotu”.
Pierwszy zasługujący na to miano, a w którym dane mi było uczestniczyć miał miejsce w Rucianem, a odbywał się w okresie od 15 do 18 lipca 1971 r. Spotkaliśmy się nad małym jeziorkiem otoczonym z trzech stron lasem. Po 35 latach byłem tam ponownie (ileż problemów było z lokalizacją) i na tej podstawie bardziej niźli na pierwotnych wspomnieniach staram się odtworzyć w pamięci gdzie stał namiot, gdzie płonęły ogniska etc...
Było nas 100 może więcej osób, które rozłożyły namioty na łagodnym obniżeniu zbocza, w zatoce lasu zstępującej do jeziora.
Pamięć osób jest bardziej zawodna; poza tymi, z którymi przyjechałem (śp. Jola, śp. Andrzej, Hermes, Staszek. Jurek) pamiętam zaledwie dziewczynę z Bydgoszczy o imieniu Delfina i chłopaka, dwudziestokilkuletniego „Dzikiego” z Ostródy?
Jego przez fakt, że dołączył do zlotu w szokujący sposób. Kilka dni wcześniej zagubił się w tutejszych lasach i po kilku dniach błądzenia, wygłodniały trafił tam gdzie zamierzał tzn. na zlot. Widziałem na własne oczy jak zarośnięty, brudny i niesamowicie głodny zjadł żywa rybę, którą ktoś właśnie wyciągnął z jeziora. Samą atmosferę, to co działo się podczas zlotu (bez wnikania w literackość owego dokumentu) oddają dwa teksty: Andrzeja Krakowskiego „Hermesa”.
25.05.2012 r.
CDN...
Prawda
Już drugie słońce się topi w jeziorze
Stracone wiele godzin życia
Z drugiego końca mego kraju
Przybyłem tutaj goniąc prawdę
Której zadaniem świat odmienić
Znalazłem prawdę, lecz ukrytą
Nikt mnie nie nazwał swoim uczniem
Jesteś, więc bądź, nie odpychając
Chleba i wody nie odmów
Twarze skupione, Twarze Ludzi
Tych którzy chcą dać wolność świata
Choć czuje przedsmak przyszłej klęski
Nie rezygnują. Chcą choć kosztem
Własnego życia, rozbijać mury konwenansów
Chcą wznieść kaganek swej idei
Pod dachy ludzi nieświadomych
Żyjących marną wegetacją
Lecz źle się dzieje: Zamiast
Radzić, szukać dróg do szczęścia świata
Wciąż wytykają błędy swoje
I oskarżają się nawzajem.
Lekomania resztę inwencji
Zabiera nam w Tartaru głębię
Ludzie się bawią.
Odpychają tych co się wahali.
Gdzież idea? Każdy ma swoją
Sam free, więc gdy ktoś powie
Mądre słowo, inny swe veto
Mu postawi. Sejmikowanie dla zabawy,
Kłótni i swarów.
Apostołowie jeśli takich jak oni
Nazwać wielkim słowem
Czekają na okazję by wzbudzić jaką bądź sensację
Lecz szkoda tej ideologii
Bo piękna jest odmiana świata
Ja będę uczył kogo to wiem
Lecz, gdy się skończy wiedza moja
Czy znajdzie się ktoś, kto nauczy
Mych uczniów i mnie samego.
Czego brakuje, co chcę zdobyć
Bym nie szedł w ciemność niewiadomą !
Jak w owczym pędzie inni idą?
Niech tak się stanie!
Ruciane 17 III 1971 r. Hermes
Noc wolności
Z dymu ogniska ulatują ku niebu
Gwiazdy szczerozłote.
Matka natura je rozwiesza
Na firmamencie granatowym.
Kołysze nimi letni wietrzyk
Figluje, psoci szkrab nieznośny
To wielki wóz przesunie sobie,
To czapke zaciągnie księżycowi
Który się swej łysiny wstydząc
Zaciąga twarz kotarą z chmury
Gdzieś, ciągnąc z tyłu za sobą,
Ogon spleciony z jasności promieni,
Przetnie jak mieczem mrok kosmosu
Kometa. Gdzie kres jej drogi?
Nikt nie powie i ona sama
Niewiadoma. Szuka, gdzie spojrzeć,
By po locie dość sił mieć,
Żeby się radować…
Ogniska blask wydłuża ludzi
Do monstrualnych wprost rozmiarów
Gdzieś świerszczyk zacykał przebudzony,
Gdzieś sowa zahukała z cicha.
Miarowo stuka tu siekiera
By zrąbać cos na żer płomieni.
Blues otacza zmysły kręgiem upojnej
Ekstazy kochania
Wśród dźwięków nocy, wśród hałasów
Panuje niezmierzona cisza.
Cisza kojąca, cisza- matka spokojem duszy.
Któż tak się do mnie tuli, łasi?
Kto błądzi dłonią po mej twarzy?
Kto szepce cicho: jestem twoja?
To Ona. Jednak ją spotkałem
Po latach biegu wśród przestworzy
Dobiłem swego, jak kometa.
Jakie twe imię jest dziewczyno?
Wolność? Ty moja ukochana…
18 III 1971r Hermes