poprzednie
części LINK
Wróciwszy na „obserwację”, mogłem
teraz swobodnie po jej terenie się poruszać, a przez to lepiej poznać
innych pacjentów. Bez problemu zacząłem rozpoznawać tych, z którymi rozmowa nie
rokowała nadziei na nawiązanie jakiegokolwiek kontaktu od tych, którzy
wydawali się całkiem normalni.
- Chcesz zapalić? – zwróciłem się do jednego
z nich, krótko przy skórze ostrzyżonego, nieco ode mnie starszego, szczupłego
blondyna, który wodził za mną wzrokiem.
- Uhm. Dziękuję. Zaciągnął się potężnie po
czym wyciągnął do mnie dłoń.
- Jurek
-Andrzej
Pomilczeliśmy chwilę koncentrując swoją
uwagę na papierosach, po czym Jurek zapytał:
-Dlaczego tu jesteś?
- Lekarz mnie skierował- odparłem
lakonicznie.
- A co ci dolega? – sondował, jakby
pragnąc przyjąć odpowiednią wobec mnie postawę.
- Trochę przedobrzyłem z morfiną i urodził
się mały problem. Wciągać mnie zaczęło…
- To
znaczy jesteś wolnościowy, – stwierdził – bo widzisz, ja jestem podsądnym. Sąd
mnie skierował na obserwację, rozumiesz.
Rozumiałem, choć jakby nie do końca, a on
złapał mnie na tym, ze spojrzałem na jego dłonie:
– Już mnie nie wiążą, widocznie uznali, że
jestem niegroźny.
- A za co sąd..? spytałem, nie patrząc
Jurkowi w oczy i nie kończąc swojej myśli, aby nie urazić mojego rozmówcy.
- Zabiłem dziewczynę – powiedział i zapadła
nieprzyjemna cisza, której nie umiałem przerwać. W końcu jednak wtrąciłem, ni
to pytając, ni używając formy twierdzącej, byleby tylko rozrzedzić nieco
atmosferę, która stała się mocno przyciężka:
- Samochodem? Miałeś wypadek?
- Nie, zabiłem moją dziewczynę. Nożem.
Zdradzała mnie, a ja nie byłem w stanie jej tego wybaczyć.
Po chwili, wiedziony jego opowieścią
znalazłem się na jednej z ulic Zgierza, tego jesiennego popołudnia zamglonej i
osuwającej się już w strefę wczesnego o tej porze mroku. Zobaczyłem mężczyznę,
który w świetle kołysanej wiatrem ulicznej lampy staje na progu małego domku.
Po chwili drzwi się otwierają i na wprost Jurka Kamińskiego staje jego
dziewczyna. Jego była dziewczyna, jak zdają się świadczyć jej
twarde i stanowcze gesty. Jeszcze przez chwilę rozmawiają gwałtownie przy tym
gestykulując, po czym zapada cisza, potem krzyk dziewczyny i w tej samej chwili
osuwa się ona do stóp mężczyzny.
- Uciekłem stamtąd, gdzieś się błąkałem, a
nad ranem zgłosiłem się na milicję, Nie zdołali jej odratować – kontynuował
unikając mojego wzroku, - i teraz grozi mi 25 lat albo lina. Żyjąc sobie,
jeszcze kilka godzin temu w świecie, w którym największym problemem było
zorganizowanie sobie działki morfiny, a nagle postawiony twarzą w twarz z całą
głębią szekspirowskiego - „być albo nie być”, dojmująco poczułem miałkość moich
problemów i przez chwilę, wcale nie krótką, odniosłem wrażenie, że zostałem
właśnie z wszystkich dolegliwości cudownie uleczony. Stojąc twarzą w twarz z
człowiekiem, o którym wiesz, że jest, ale o którym wiesz również to, że za
chwilę może go nie być, tak na zawsze, tak na wieczność, tak krańcowo, jak
krańcowa bywa śmierć – chcesz tego czy nie – poddajesz się powadze chwili i ten
cień niebytu, który na razie musnął zaledwie ową postać wolno zaczyna rosnąć w
twoim wnętrzu.
Od tej rozmowy stał się dla mnie Jurek
Kamiński kimś bliższym, niż to by mogło wynikać z przypadkowego w końcu
spotkania, dwóch obcych sobie przed chwilą ludzi. To on zaczął zwolna
wprowadzać mnie w tajniki i zawiłości prostego rzekłby ktoś postronny życia mieszkańców
obserwacji.
Następnego
dnia tuż przed godziną szóstą rano, kiedy to zwyczajowo następowała rotacyjna
wymiana personelu zamiast tego obudził mnie głośny krzyk jednej z salowych :
- Ty świnio!, ty bydlaku!, zostaw go i do
łóżka!!!
Gwałtownie przebudzony stałem się świadkiem
sceny z gatunku tych, o których mówi się, że są nie do zapomnienia. W końcu
sali, w zwężeniu prowadzącym do łazienek, oddalony ode mnie na długość dwóch
łóżek, stał ogromny mężczyzna ubrany w przykrótką koszulę, sięgająca nieledwie
połowy ud. Kiedy pan Grzelak, bo do niego to właśnie były skierowane słowa
salowej, unosił ręce, by za ich pomocą coś objaśnić – koszula bezwstydnie
unosiła się i to co miało pozostać w ukryciu nagle w swej niespotykanej
obfitości i rozmiarze – stawało się jawnie widomym. Mężczyzna ów, którego
historię opowiedział mi Jurek Kamiński i pani Stefania, salowa pracująca w
szpitalu od przed wojny, cierpiał na skomplikowany rodzaj epilepsji. Nim jednak
zachorował, robił to, co natura mu podpowiadała: wykorzystując swój wzrost i potężną
sylwetkę oraz idącą z tym siłę, wybrał zawód kowala. I pewnie żyłby sobie
szczęśliwie, kując innym konie, gdyby nie pewna zabawa w miejscowej remizie, za
sprawą której wywiązała się zwyczajowa bójka. Przegrali w niej wszyscy, a
najbardziej mniemany zwycięzca tej potyczki – pan Grzelak. Jakkolwiek bowiem wszyscy
leżeli pokotem, a nasz kowal wciąż stał, to jednak po pewnym czasie
okazało się, że urazy głowy jakich doznał nasz olbrzym przywiodły go w efekcie
do Kochanówki. Teraz poza wzrostem i kanciastą sylwetką niewiele pozostało z
byłego kowala. Mówił niewyraźnie i powoli, jakby obawiając się, że usta nazbyt
myśli jego wyprzedzą. Głowę ogoloną miał do skóry i wszystkie urazy pisały na
niej historię jego upadków. Dosłownie: kiedy łapał go atak, a bywało, że miał
ich kilka dziennie, z wysokości dwóch metrów uderzał głową w to, co akurat w
pobliżu się znajdowało. Mógł mieć 40 -45 lat, z czego ponad połowę
przeleżał w szpitalach. Teraz wyglądało na to, że Kochanówka będzie jego stacją
docelową.
- Grzelak, ty świnio, ty bydlaku -
powtarzała salowa chwytając go przy tym za rękę, a ten pokornie pozwolił
zaprowadzić się do swojego łóżka, gdzie sprawnie przywiązano go „łapkami”.
Kiedy rozgrywała się ta scena z głębi
łazienki wychynęła inna postać: pan Olszewski. Opowiadano, że był głównym księgowym w jednym
z łódzkich przedsiębiorstw. Oczywiście do czasu zanim nie zachorował i zanim chorobę
jego nazwano dźwięczną nazwą: schizofrenia katatoniczna. Teraz postać,
która ukazała się moim oczom, w żaden sposób nie przypominała księgowego, ba
nie przypominała nikogo, ani niczego z czym się dotąd zetknąłem. Pan Olszewski,
czy raczej ten lub to, co po nim pozostało, było ludzką karykaturą.
Niewysoki, z wydatnym brzuchem opadającym poniżej genitaliów, wsparty na
kabłąkowatych nogach, stanął pan Olszewski w polu mojego widzenia. Stanął i
powolutku przestępując z nogi na nogę wydał z siebie dźwięk, czy raczej serię
dźwięków będących skargą istoty skrzywdzonej, która w ten ostatni już znany sobie
sposób potrafiła wyrażać swoje emocje. Stał ten człowiek nagi i bezbronny, a ja
nie mogąc dłużej biernie się temu przyglądać podniosłem się ze swojego łóżka i
podszedłem do niego. Z odległości wyglądało, że na brodzie pana Olszewskiego
tkwił ogromny guz, który gdy doń się zbliżyłem okazał się być wytkniętym
językiem. Ogromnym i opuchniętym różowo-szarym workiem, na trwałe już
spoczywającym poza ustami i przyklejonym jakby do brody nieszczęśnika.
Ująłem go za ramiona i poprowadziłem do łóżka. Posłusznie położył się,
naciągnął na głowę kołdrę i znieruchomiał w swoim, nikomu poza nim samym, nieznanym
świecie.
Do dzisiaj czuję drżenie jego umęczonego
ciała i do dzisiaj nie wiedzieć czemu ilekroć postać pana Olszewskiego zawita w
obszarze mojej świadomości zawsze kojarzy mi się on z ptakiem, któremu
przetrącono skrzydła i który zdany na łaskę świata swoim lękiem i swoim
drżeniem jedynie potrafi prowadzić dialog z otoczeniem.
Scena, która wcześniej między kowalem
Grzelakiem, a księgowym Olszewskim oczom moim się ukazała miała swój głębszy podtekst.
Podtekst - nazwijmy go seksualnym, choć gdyby nie trzeba odwoływać się aż do
teorii archetypów Junga, nazwałbym go podtekstem atawistycznym w najczystszej
postaci. Zostańmy tedy przy tym pierwszym terminie: podtekst seksualny, bowiem
szybciej zrozumiemy rodzaj relacji łączącej nieszczęsnego Kowala z
nieszczęśliwym Księgowym.
Wcześniej, dużo, dużo wcześniej, choć nikt
nie potrafił powiedzieć kiedy to się zaczęło, pan Grzelak zaczął zbliżać się do
pana Olszewskiego, gdy w tym ostatnim tliła się jeszcze jakaś iskierka
świadomości. Razem jadali, razem palili, razem wędrowali po obserwacji i
wspólnie też spożywali frukta po środowo-niedzielnych wizytach „kramarzy”.
Stopniowo jednak, w miarę zapadania się pana Olszewskiego w głąb samego siebie,
relacja ich łącząca z poziomej wynaturzać się poczęła w diagonalną: słabszy
patrzył w górę, silniejszy z góry spoglądał tak, iż stało się w końcu to, do
czego układy podobne prowadzą: Kowal Grzelak upodmiotowił sobie Księgowego
Olszewskiego w ten sposób, że któregoś dnia zwabiwszy go w zaułek szpitalnego
kibla, gwoli swoiście pojętej przezorności, wybił mu przednie zęby. A kiedy ich
nie stało i żadna bezpośrednia sankcja Kowalowi nie zagrażała, począł bez
żenady, choć bez rzucania się w oczy i raczej skrycie wykorzystywać bezzębnego
Księgowego do, jak to się mówi – praktyk seksualnych. Rzecz w końcu stała się
publiczna, czy raczej oddziałowo wiadoma i za każdy taki wyczyn pan Grzelak,na przeciąg kilku dni
lądował w „mokrych kocach” . Potem następowała w
seksualnej aktywności Kowala cisza, by po kilku tygodniach eksplodować sceną,
której byłem mimowolnym świadkiem.
Ledwo ochłonąłem po tych wrażeniach, gdy pod
wieczór, kiedy obserwacja szykowała się już do obchodu, ktoś mnie odciągnął do
łazienki:
- Tam ktoś cię woła – powiedział jeden z pacjentów wskazując jednocześnie ręką w kierunku okna.
Nie wiedząc co o tym myśleć podszedłem
jednak do obrotowego okienka, przez które nie sposób było przecisnąć głowę i
zobaczyłem w dole na trawniku Hermesa. Chwilę pogadaliśmy, wspomniałem przy tym
o mojej rozmowie z doktorem Janasikiem i poprosiłem Andrzeja, aby opisał mi
swoje wrażenia po zażyciu „szalonych ziółek”. Jako, że sam nigdy tego nie
próbowałem, a chciałem pochwalić się przed lekarzem swoją znajomością tematu,
przynagliłem Hermesa, aby w miarę szybko wraz z działką towaru swoje
wypracowanie mi dostarczył.
Za dwa dni o umówionej godzinie wciągałem
umocowany na końcu sznurka pakunek, gdzie oprócz strzykawki i ampułek morfiny
spoczywało kilka złożonych kartek. Hermes nie zawiódł: kiedy po zażyciu, czy
raczej iniekcji kilku ampułek morphini
hydrochlorici przebywałem akurat w swoim małym, intymnym świecie,
rozprostowałem kartki i rozpocząłem lekturę notatek Andrzeja Krakowskiego:
- „Byliśmy u takiej Baśki na Dąbrowie i
mieliśmy całą paczkę ziółek. Bo one też są w paczkach, jak herbata.
Nawarzyliśmy cały garnek. Też nie chciało mi się uwierzyć, że to tak działa.
Wykirałem całą szklankę. Uwaliłem się potem na tapczanie i leżę. Minęło chyba z
pół godziny i nic. Tylko rzygać mi się chciało, bo to gorzkie jak sk…n i
śmierdzi… Leżę sobie taki jakiś ospały, aż tu przychodzi stara tej Baśki.
Zerwaliśmy się wszyscy i do wyjścia, a baba na nas z mordą. Po co tu
przychodzimy, że ona sobie nie życzy, żeby jej córka zadawała się z nami, bo
jej córka ma dwadzieścia pięć lat, a my jesteśmy gówniarze… I
wtedy mnie ruszyło. Stoję tak z kataną w ręku i coś mi tu nie gra. Nie bardzo
wiem, gdzie jestem. Widzę gęby, niby znajome ale nie pamiętam, żebym się
spotykał z nimi. Wszystko takie różowe i słyszę dziwny turkot… Co jest do k…y
nędzy! Tak gdzieś po minucie dotarło do mnie, co ta baba nawija, że my
gówniarze, a jej córka taka stara, więc podchodzę do niej, oczy mam
wybałuszone, ale wszystko widzę przez mgłę, podchodzę blisko, coraz bliżej, aż
ona odchyla się ode mnie i mówię: Proszę pani, ja mam czterdzieści dwa lata. A
swój głos to słyszałem gdzieś w brzuchu, jakbym wcale gęby nie otwierał. Wiem
tylko, że mówiłem głośno i starałem się jak najwyraźniej. Nic już innego nie
słyszałem, wszystko ucichło i tylko ten mój gruby głos, aż żołądek się kurczył…
mam czterdzieści dwa lata… I wierzyłem w to co mówiłem. Czułem się staro i
poważnie. Baba uwierzyła. Zdaje się, że zaczęła mówić, że ona mimo wszystko
sobie nie życzy, że prosi żeby wynieść się i więcej nie przychodzić, ale
ta jej gadka to tylko brzęczenie bez znaczenia. Naprawdę istniał tylko mój
poważny wiek i gruby głos: czterdzieści dwa lata. Obok stoi mój kumpel. Widzę,
że nie może powstrzymać się od śmiechu, ale nie wiem co go tak śmieszy. W ogóle
już nie wiem, co jest grane. Przy drzwiach stoi Jolka, dziewczyna Kamila
i jest dziwnie wystraszona. Ona chyba też piła te ziółka, ale mnie to nic nie
obchodzi. Dziwi mnie tylko, że ona jest w takim grubym palcie i czapce na
głowie, a niedawno widziałem ją całkiem gołą (...) I nie mogę pojąć, jak to się
stało, że tak się przeniosła z miejsca na miejsce, jak duch. Patrzę w prawo i
widzę w zwolnionym tempie ruchy jej nagiego ciała, a jak spojrzę w lewo to stoi
w drzwiach i ma na sobie palto. Tu ma skórę śniada i lśniącą, a tu jest matowa
i ma popielatą gębę. Tu widzę jej sterczące cycki, bujają się kiedy wstaje z
tapczanu, a tutaj jest pękata jaki pień, równa od góry do dołu i jakaś taka… czarna.
Tam ruszała się, pływała jakby w powietrzu, a tu stoi i wybałusza na mnie
ślepia. Dlaczego? Jak ? Po co? Nie wiem nawet, jak wyszliśmy od tej Baśki. Film
mi się urwał na jakiś czas i ocknąłem się dopiero na Widzewie, pod domem
takiego Jurka, u którego Kamil mieszkał. A strasznie chciało mi się lać, więc
poszedłem kawałek dalej i spuściłem portki aż do kolan. Dobrze, że to było już
w nocy, pusto na ulicy. Szukam sobie w kroku fujary, ale nie ma. Jaja są, włosy
też, a fujary nie ma. No, ale przecież chce mi się lać. Przycisnąłem trochę i
poleciało po nodze. Szukam dalej. Nagle czuję, że jest ale zwinęła mi się w
obwarzanek. Chce ją wyprostować, ale gdzie tam! Normalnie nie ma końca. Zrobiło
się z niej kółko: miękkie, opuchnięte i nie nadaje się do lania. No to jeszcze
raz przycisnąłem i nogę sobie oblałem. Musi gdzieś być wylot z tego obwarzanka.
Kamil z dziewczynami obstawili mnie, żeby ktoś mnie nie zwinął za lanie na ulicy,
a ja stoję ze spuszczonymi portkami, zimno mi w dupę i chcę im powiedzieć, że
nie mam czym się odlać, ale tylko jakiś bełkot mi z gęby wychodzi. I ja wiem,
że oni nie mogą mnie zrozumieć, bo ja sam siebie nie rozumiem, ale przecież
wiem, co chcę powiedzieć i tak stoję bezradny i bełkoczę i pokazuję na
dół żeby zobaczyli jak mi się ten obwarzanek zrobił. Dopiero Grażyna mi pomogła
i zaraz mi ulżyło, jak się odlałem. Potem mnie biedna, odprowadziła do domu i
też miała ze mną trzy światy. Wyrywałem się jej nie chciałem iść, bo myślałem,
że mnie znowu do Baśki prowadzi. Wreszcie zobaczyłem ojca i zacząłem
mówić do niego „Kamilu”. A później jeszcze całą noc rozrabiałem, wstawałem,
szukałem papierosa pod prześcieradłem, biegałem z dziesięć razy do kibla i
dopiero nad ranem zasnąłem…”
28.03.2015
c.d.n.