W tamtych czasach dla każdego łodzianina słowo „Kochanówka” oznaczało przede wszystkim szpital leczący chorych psychicznie. Tak jak Kobierzyn, czy Tworki miała Kochanówka niezwykłą moc stygmatyzowania, bowiem ten komu danym było skorzystać z leczniczej pomocy szpitala, w którymś z tych miejsc, poza diagnozą medyczną otrzymywał również diagnozę, nazwijmy to – społeczną. Mogłeś cierpieć na schizofrenię, oligofrenię, psychopatię czy depresję, a społeczna diagnoza brzmiała zawsze jednoznacznie – wariat.
Do tego właśnie miejsca, któregoś październikowego poranka roku 1971 danym było mi zawitać. Sam szpital i jego jedenaście pawilonów zajmował ogromny obszar dwudziestu pięciu hektarów. Było to jakby miasteczko z własną kotłownią, kuchnią, piekarnią i pralnią, z zapleczem diagnostycznym, z własną biblioteką, salą kinową, kawiarnią – odgrodzone od świata zewnętrznego ceglanym murem. Murem, który w zamyśle dr. Karola Jonschera i pozostałych ojców założycieli szpitala miał raczej łączyć , niżeli dzielić, raczej przybliżać, niż oddalać, raczej integrować tych po jednej jego stronie z tymi żyjącymi po drugiej jego stronie – niż stawiać bariery trudne do pokonania.
Taki to zamysł terapeutyczny, nowatorski jak na realia końca XIX wieku, a którego synonimem był ów ciepły ceglany mur stanowiący frontową jego część, legł u podstaw łódzkiego szpitala. W latach siedemdziesiątych wieku dwudziestego z owej koncepcji pozostało już nie wiele. Mur wrócił do swej właściwej roli: miał rozgraniczać, dzielić, miał wskazywać tu jest jedno, a tam po drugiej stronie coś zgoła innego.
Taki to zamysł terapeutyczny, nowatorski jak na realia końca XIX wieku, a którego synonimem był ów ciepły ceglany mur stanowiący frontową jego część, legł u podstaw łódzkiego szpitala. W latach siedemdziesiątych wieku dwudziestego z owej koncepcji pozostało już nie wiele. Mur wrócił do swej właściwej roli: miał rozgraniczać, dzielić, miał wskazywać tu jest jedno, a tam po drugiej stronie coś zgoła innego.
Portiernia szpitala usytuowana tuż obok zamykanej bramy wjazdowej była tym miejscem, przez które należało przejść aby dostać się do izby przyjęć. Po okazaniu skierowania portier ręką wskazał kierunek gdzie mam się udać. Przyjęcia do szpitala odbywały się w pawilonie piątym, będącym jednocześnie oddziałem alkoholowym. Po zwykłych w takim razie formalnościach, podążyłem za panią salową do oddalonego o dwieście metrów pawilonu oznaczonego jako „VI”, na piętro pierwsze oznakowane dodatkowo jako „B”, już jako pacjent podejmujący leczenie z dolegliwości opisanej przez dobrego doktora Jerzego Strausa tajemniczo brzmiącym skrótem : MF.
Pawilon szpitalny, do którego, poprzedzany przez panią salową, w końcu trafiłem, posadowiony był na planie dużej ułomnej litery "E", którą ktoś umyślnie pozbawił środkowej kreski leżącej pomiędzy górną a dolną. Kreskę dolną zajmowały klatka schodowa i gabinety lekarskie., pionowa kreskę stanowił zaś długi na trzydzieści a szeroki na trzy metry korytarz, będący główną osią komunikacyjną oddziału. Na jego początku, gdy na skutek przeraźliwego dzwonka otwarły się duże stalowe, pozbawione klamki drzwi, po lewej stronie dojrzałem wejście do pierwszej sali chorych, za nią wejście do sali drugiej, potem korytarz rozszerzał się tworząc coś na kształt świetlico-jadalni ze stołami i krzesłami oraz nieodłącznym w takich miejscach szafo-stolikiem zamykanym na drewniane drzwiczki, gdzie mieścił się telewizor. Minąwszy świetlico-jadalniane lewostronne wybrzuszenie korytarza a idąc wciąż w jego górę, mijało się wejście do małej, dość kameralnej, jeżeli to określenie tu pasuje, salki gdzie stały zaledwie trzy lub cztery łóżka zwrócone głowami w kierunku półkoliście usytuowanych okien, by na końcu korytarza, wciąż po lewej jego stronie minąć ostatnią, czwartą salę chorych. Całą prawą część budynku stanowiącą element pionowej kreski naszej ułomnej literki "E" zajmowały, licząc od stalowych wejściowych drzwi, duża łazienka z toaletami i podręcznym magazynkiem szpitalnej odzieży dla pacjentów, następnie gabinet zabiegowy, gdzie zazwyczaj przebywały pielęgniarki i gdzie podawano leki. Tuż za nim mieściły się gabinet pielęgniarki oddziałowej, sąsiadujący kolejno z oddziałową kuchenką, do której osobnymi, kuchennymi schodami dostarczano posiłki i skąd po podniesieniu przegrody stanowiącej element drzwi oddzielających kuchenkę od korytarza, trzy razy dziennie wydawano je pacjentom.
Korytarz kończył się na połączeniu pionowego elementu naszej ułomnej litery "E" z głównym poziomym jej fragmentem i zamykał się definitywnie głuchą ścianą, w której wszak umieszczono dwuskrzydłowe drewniane drzwi, których skrzydło mniejsze otwierało się wtedy gdy przejeżdżać przez nie miał wózek coś wwożący, lub coś lub kogoś wywożący. Wwożący z części oddziału potocznie zwanej „ogólną” do części zwanej „obserwacją”.
Kiedy wszak nie było takiej konieczności, otwierało się tylko jedno skrzydło drzwi i można było przemieścić się między dwoma częściami oddziału. Słowa „można było” odnosiły się jednak tylko do personelu, lub osoby posiadającej nieskomplikowany w swej budowie, ale zawsze jednak klucz, którym drzwi one otwierano. W szpitalu dla psychicznie i nerwowo chorych w Kochanówce pod Łodzią, w początku lat siedemdziesiątych dwudziestego wieku przedmiot ogólnie znany pod nazwą klamka, był przedmiotem rzadkim i na tyle mało spotykanym, ze bez obawy gorszącej pomyłki można uznać iż, w szpitalu owym naonczas klamki nie występowały. Drzwi przy których przez chwilę się zatrzymaliśmy oddzielające dwie części oddziału, stanowiły dla pacjentów granicę, którą przekroczyć można było tylko za zgodą lekarza prowadzącego. Zarówno w jedną jak i w drugą stronę.
Po przekroczeniu owej granicy wchodziło się do dużej sali, która nie licząc części sanitarnej, wydzielonej z górnej jej części, zajmowała całe poprzeczne górne ramię naszej ułomnej literki "E", długa na jakieś piętnaście, szeroka na pięć, sześć metrów, mieściła owa sala około trzydzieści metalowych łóżek, na których, gdy mnie tam wprowadzono, zobaczyłem leżące postacie chorych. Jedni spali, inni leżeli nieruchomo, jeszcze inni spoczywali w dziwnych pozach z szeroko rozstawionymi ramionami, przywiązanymi za nadgarstki, granatowymi, parcianymi paskami do krawędzi łóżek. Byli wszak i tacy, którzy odbywali niekończące się wędrówki od drzwi do okien i z powrotem od okien do drzwi, bądź też jak niektórzy, nieruchomo zastygali w pozie stosownej do tego w jakim akurat świecie przebywali i szeptem bądź głośno prowadzili swój dialogiczny monolog, czy może monologiczny dialog z żyjącą w nich obecną nieobecnością krain i zdarzeń tam się dziejących, a do których to światów własna choroba ich powiodła. Różne musiały być to światy i różne światów tych krainy …
Wszyscy chorzy ubrani byli w białe, u niższych sięgające kolan,bawełniane koszule i takież kalesony, których rozmiar regulowało się, umieszczonymi w pasie i u dołu nogawek trokami. Zdaje się że to tutaj, choć jeszcze nie tak dojmująco osobiście, jak za niedługo doświadczę, poznałem sens powiedzenia - palić troki. Sens i koloryt całe to prozaiczne, - rzekłby ktoś postronny, wydarzenie znamionujący.
W części obserwacyjnej zawsze znajdowały się przynajmniej dwie osoby personelu, zazwyczaj dwie, ubrane w szare fartuchy panie salowe.
Podobnie było i w dniu mojego przyjęcia. Trochę zdziwiony, że nie widzę lekarzy, że nikt o nic mnie nie pyta, posłusznie przebrałem się w strój na „obserwacji” obowiązujący. W chwili jednak gdy schowałem pod poduszkę pełniącą również rolę szafki, papierosy i rożne drobiazgi, zostałem poproszony o położenie się na łóżku. Nie protestowałem zbytnio i po wyjaśnieniu mi, że takie tutaj panują zasady, grzecznie podałem ramiona. Jeszcze godzinę temu wolny i zdawało mi się jak wiatr swobodny, teraz przywiązany do szpitalnego łóżka i zdany na wolę innych, cierpliwie czekałem na wizytę lekarza. Z zaciekawieniem, ale i pewną obawą śledziłem zachowania moich współtowarzyszy. Ci spośród nich , którym dane było swobodnie przemierzać salę, co jakiś czas podchodzili do mnie z prośbą o papierosa. Większość bowiem z tych, a może nawet wszyscy w których tliła się wciąż iskierka świadomości i utrzymywali jakiś kontakt z otaczającym ich światem, ustawicznie palili; palili co kto miał, palili upchnięte w szklane cygarniczki pety,palili gazetowe skręty, a nieliczni spośród nich, ci których ktoś w dni wizyt odwiedzał, swoista arystokracja oddziału obserwacji palili calaki. Najczęściej „Sporty”, ale i „Poznańskie”, 'Klubowe” i „Extra Mocne”.
Jeden z nich, dziwnie chodzący mężczyzna, przy każdym kroku, najpierw wspinając się na palce, by za chwilę opaść na całą stopę, niewysoki, chudzieńki i wątły jak mgła, pan Tadeusz Ostrowski, trzydziestokilkuletni szatyn, z rzadkimi i strerczącymi na wszystkie strony włosami, palił jako jedyny „Mazury”. Długo, długo potem, kiedy udało mi się do niego zbliżyć i zyskać pewną dozę zaufania, Tadeusz dokonał wpisu do mojego podręcznego notatnika. Napisał swoje imię i nazwisko, ale nie wiedzieć czemu dokonał tego posługując się cyrylicą.
W rzędzie w którym znajdowało się moje łóżko, tuż za moją głową, leżał wysoki czarny mężczyzna. Nie w znaczeniu murzyn, który przy owym panu, mógłby śmiało uchodzić co najwyżej za kogoś nadmiernie opalonego, ale ktoś o kim można było powiedzieć tylko jedno– czarny.
Miał kruczoczarne i pozlepiane długie włosy, czarne jak węgiel, oczy nad którymi niczym kępy sitowia sterczały zrośnięte u nasady nosa bujne czarne brwi. I brwi owe żyły jakby swoim własnym życiem, bowiem Pan, którego nazwałem Czarnym, leżąc nieruchomo na swoim łóżku, wykonywał misterne, regularne ruchy. Nie będąc przywiązanym, trzymał brzeg ubranego w poszwę koca i płynnym ruchem najpierw odsłaniał zarośniętą jak u niedźwiedzia pierś, po czym płynnym ruchem zasłaniał się aż po czubek głowy. W tej pozycji na chwilę zastygał, po czym niby podnosząca się kurtyna, koc w jego rękach wędrował w dół. Nic przy tym nie mówił a jedynie oczy i brwi pana Czarnego za każdą odsłoną zdawały się być niepomiernie zdziwione, jakby próbując wykrzyczeć: - gdzież ja do cholery trafiłem ! ? Przez cały długi tydzień mojego na Obserwacji pobytu, nie licząc fizjologicznych przerw, pan Czarny niczym dobry szwajcarski zegarek wykonywał swoje ruchy i nigdy też nie wyrzekł ani jednego słowa.
Po jakimś, niedługim zdaje się czasie wszedł na oddział lekarz. Niespełna czterdziestoletni wysoki blondyn o matowym nieco głosie, poprosił bym udał się z nim do gabinetu. Doktor Janasik ( imię jego wyparowało z mojej pamięci ), bo on to właśnie miał być moim lekarzem prowadzącym, wprowadził mnie do swojego gabinetu i rozpoczął wywiad:
- Dlaczego, panie Andrzeju znalazł się pan w naszym szpitalu ? - spytał zerkając na leżącą przed nim na biurku dokumentację medyczną, bacznie wszak obserwując moją osobę.
- Nie wiem od czego zacząć, poza tym źle się czuję i chciałbym aby to minęło i było tak jak kiedyś.
- Domyślam się że potrafi pan nazwać to co miałoby minąć,- powiedział doktor po chwili milczenia,- i że opowie mi pan szerzej jak jest teraz a jak, według pana słów, było kiedyś ?
Emocje związane z przyjęciem do szpitala przez jakiś czas odwodziły moją uwagę od tego jak się czuję, od wewnętrznego rozbicia i dolegliwości podobnych do ostrego ataku grypy, teraz wszakże ponownie zacząłem wsłuchiwać się w samego siebie. To charakterystyczne dla stanów głodu; wsłuchujesz się w swoje wnętrze i tak naprawdę, na końcu zawsze usłyszysz to samo: jedna działka i jesteś uratowany, znikną chmury, wybłękitnieje niebo, świat znów nabierze powabu a za progiem tego – co – się – stanie czekać na ciebie będzie zielonooka nadzieja.
Na ile było mnie wtedy stać, starałem się przekazać doktorowi to co we mnie się dzieje. Ze zrozumieniem przyjął moją prośbę o przełożenie rozpoczętej rozmowy i zaordynował iż nie muszę być przywiązywany do łóżka, a celem złagodzenia stanu, w jakim wtedy się znajdowałem, zalecił niewielkie dawki relanium i neospasminy. Było to tak jakbyś trafił do szpitala z ostrym zapaleniem płuc a lekarz zlecił lipową herbatkę z miodem i cytrynę. Choć nie wiedziałem wtedy, że byłem pierwszym pacjentem oddziału „VI B” łódzkiego wariatkowa z rozpoznaniem morfinizmu, to jednak już ta pierwsza rozmowa z lekarzem uświadomiła mi, że wiedzę o tym jak przypadłość podobną leczyć mamy całkiem zbieżną, to znaczy żadną lub zupełnie znikomą. Zarówno on lekarz jak i ja pacjent zawarliśmy wtedy niemą, niepisaną i niczym poza wzajemnym przeczuciem niewyartykułowaną umowę: jeden udaje że leczy, drugi zaś stwarza pozory, że w skuteczność leczenia tego wierzy. A przynajmniej ja na ścieżkę do przeświadczenia takiego wiodącą, zdaje się zupełnie niechcący, wszedłem.
c.d.n.